We współpracy Katarzyny Nosowskiej i Błażeja Króla najdziwniejsze jest to, że doszło do niej dopiero teraz, bo sprawiają wrażenie idealnie do siebie dopasowanych. Okazało się jednak, że nie zawsze podobieństwa sprzyjają muzyce – brak tarć to brak potrzeby wychodzenia poza najwygodniejsze rozwiązania i gdyby nie charyzma duetu, pewnie niewiele by z tego dobrego wynikło.
Tego, co w muzyce nieodkryte, szuka się już niemal wyłącznie w układaniu autorskich kolaży ze znanych elementów. Zeal & Ardor znalazł wspólny język dla bluesa i black metalu, młodzi jazzmani z Francji natrafili na wspólną przestrzeń pomiędzy wolną improwizacją a klubowymi bitami, a hyperpop służył przez jakiś czas do zderzania wszystkiego ze wszystkim. Sparowanie Nosowskiej z Królem ma dokładnie odwrotny charakter – jest do tego stopnia oczywiste, że aż trudno się nadziwić, jak mogło być tak długo odraczane.
Rzadko dwie osoby z różnych pokoleń i środowisk potrafią komunikować się z podobną lekkością. Częściej, kiedy spotykają się w studiu, by połączyć siły we wspólnym repertuarze, mimowolnie przyjmują role przypominające toczących batalię na słowa raperów, którzy czekają z boku sceny na swoją kolej nawet nie tyle po to, by przyćmić „przeciwnika”, ile odróżnić się od niego i pokazać własny styl. Jeden z najkoszmarniejszych przykładów to „It’s a Man’s World” wykonane przez Jamesa Browna i Luciano Pavarottiego – zgrzyta tam tak bardzo, że aranżacja na orkiestrę obejmuje niezbędne, pozbawione emocji minimum, byle tylko pomóc tym dwóm tytanom dotrwać do pompatycznego finału. Podobnych zbitek, popartych wyłącznie pobudkami merkantylnymi, było wiele, od tria złożonego z Bryana Adamsa, Roda Stewarta i Stinga pozujących na najlepszych kumpli na początku teledysku do mdłej ballady „All For Love” po przykład najświeższy – Sanah z Matteo Bocellim.
Co do sięgającej wspólnego występu na Męskim Graniu w 2023 roku współpracy Nosowskiej z Królem, można było żywić podobne obawy. Wydany blisko rok temu singiel „Neodym” początkowo mamił tajemniczością, ale ostatecznie miał do zaoferowania niewiele ponad pozorowaną intymność. W dodatku od dialogu głosów wyraźniejszy okazał się ten prowadzony przez mocno zaakcentowany, zapętlony bit z łagodnymi akordami syntezatorowymi czerpiącymi z brzmień popularnych w latach 80. Co do produkcji samej piosenki, zastrzeżeń nie można było mieć żadnych – to pop najwyższej próby. Wszystko się zgadzało i to aż za bardzo, jakby malarz wypełniał kolorami puste pola wytyczone wcześniej przez specjalistę od marketingu.
Do albumu pierwotna formuła nie przetrwała. Nie jest dzięki temu zaskakujący, nieoczywisty czy bardziej oryginalny, ale zyskał coś znacznie cenniejszego – autentyczność. O relacji Nosowskiej i Króla nie wydają się już decydować zewnętrzne siły, które próbowałyby przeforsować dobrze rokujący koncept. Być może potrzebowali więcej czasu, by ustalić, co właściwie chcą razem zrobić, a może musieli się po prostu lepiej poznać i nabrać swobody w komunikacji. Niewątpliwie natomiast te jedenaście utworów pochodzi już z ich wnętrza. Dzięki temu, chociaż w tytule płyty spójnik łączy odrębne części składowe („Kasia i Błażej”), artystom bliżej do świetnie zgranego, zmierzającego w tym samym kierunku zespołu.
Dialog prowadzą już nie instrumenty, tylko głosy i nikt ich nie podnosi nawet wtedy, gdy poddawane są silnym emocjom. Jak w „Perle”, gdzie na początku wokal Nosowskiej stopniowo narasta w dwukrotnie powtórzonym cyklu, by wreszcie na jeden wers przepleść się z tym Króla i ustąpić, gdy to on zaczyna przemierzać tę samą ścieżkę wyznaczoną przez umiarkowane crescendo, ale już w bardziej dramatycznym tonie. To burzliwa jedna minuta, a zarazem na całej długości wyciszająca. Podobnie jest zresztą w kolejnych dwóch, kiedy na pierwszy plan wysuwa się najpowszechniej stosowane na tym albumie narzędzie – gitara akustyczna, która musi wzbudzać skojarzenia z polskim pop-rockiem z przełomu XX i XXI wieku. Od Edyty Bartosiewicz po Wilki – po akustyka sięgano wówczas nagminnie, ale nie tylko on wprawił w ruch wehikuł czasu.
Nosowska / Król, „Kasia i Błażej”, Kayax 2024Na początku lat 90. wiele polskich utworów nie miało refrenów. Nie była to cecha wyłącznie lokalna, ale z niewiadomej przyczyny powszechniejsza u nas niż na Wyspach albo po drugiej stronie Atlantyku (chociażby „Losing My Religion” R.E.M. nie ma powracającego, chwytliwego motywu rozgraniczającego zwrotki, zresztą także wspiera się gitarą akustyczną). Być może tuż po wyzwoleniu się z komunistycznej cenzury tutejsze zespoły nie były jeszcze całkowicie przesiąknięte zachodnią muzyką, a może panowało większe przyzwolenie na łamanie reguł – nie potrafię postawić jednoznacznej diagnozy, wiem natomiast, że obowiązek posiadania tekstu, o którym Nosowska śpiewała w „Teksańskim”, nie zawierał podpunktu nakazującego rozdział na zwrotki i refreny.
Przykładów nie trzeba daleko szukać, właśnie na „Fire”, debiutanckim albumie Hey z 1993 roku, znalazło się kilka takich kawałków, na przykład otwierający „One of Them” czy „Karą będzie lęk”. Na „Kasi i Błażeju” jest podobnie – chociaż Król w „Samolociku” śpiewa: „Mój monolog męczennika powtarzam jak refreny”, ich samych próżno szukać w tym utworze. Podobnie w „Pozie” albo „Hipnozie”. Nie jest to wprawdzie zabieg dominujący, tylko urozmaicający, wymagający w dodatku dużej sprawności kompozytorskiej, bo żeby uniknąć monotonii, konieczne jest manipulowanie wysokościami dźwięków tak, by powstała iluzja refrenu jako wyczekiwanej po zwrotce kulminacji.
Kiedy na „Kasi i Błażeju” pojawiają się już refreny, szybko wpadają w ucho. Jak ten odśpiewany nie w formie dialogu, tylko unisono w „Można”, gdzie pod prostym perkusyjnym rytmem i równie banalnymi harmoniami gitarowymi da się przed drugim jego odśpiewaniem wychwycić na odleglejszym planie drobne urozmaicenie – nieco bardziej charakterną, skonstruowaną na bazie gwałtownych przeskoków interwałowych partię basową. Na więcej nie ma co liczyć, to po prostu ładna i przyjemna radiowa piosenka. Takich jest tutaj zdecydowanie najwięcej – subtelnych, skonstruowanych wokół szarpania za struny akustyka, czasami bazujących na skwantyzowanym bicie, czasami wspartych pojedynczymi, ale wyraziście zaakcentowanymi, wygenerowanymi przez komputer odgłosami. Raz po raz coś w tym bezpiecznym kontekście potrafi zaskoczyć – jak ostatnia, instrumentalna minuta „Dzwoń”, wprowadzająca odrobinę chłodu do raczej ciepłego albumu, czy tło „Perły”, gdzie pobrzmiewają dzwonki, syntezator, a także schowany jeszcze głębiej delay – ale gdyby szukać uogólnienia dla zawartości „Kasi i Błażeja”, byłby to doskonale wyprodukowany, choć nieco przestarzały radiowy folk pop z dodatkiem elektroniki.
Niewiele innych duetów mogłoby sobie pozwolić na tak zuchwały flirt z prostotą bez zatracenia się w kiczu. Wydawać by się mogło, że przeciwwagę dla niej powinny stanowić teksty – zarówno Nosowska, jak i Król uchodzą w tym fachu za osoby godne naśladowania – ale słowa, jakby w odpowiedzi na muzykę o niewielkiej zawartości informacji dźwiękowych, na ogół nie odznaczają się głębokimi przemyśleniami. Takimi, które długo rezonowałyby w głowach słuchaczy i słuchaczek jako współdzielone przeżycia, których sami nie potrafiliśmy nazwać, albo chociaż jako poetyckie zabawy językiem zachęcające do rozszyfrowywania metafor i dwuznaczności. Siłą tych dwojga jest przede wszystkim autentyczność.
Z komercyjnej perspektywy powiązanie dwóch rozpoznawalnych postaci w jeden projekt to żyła złota. W tego rodzaju przedsięwzięcia inwestuje się dzisiaj znacznie chętniej niż w nowe zespoły, których siła przebicia z roku na rok drastycznie maleje (ostatnim, który zdominował światowe listy przebojów, był... The Beatles, dzięki wydanemu w zeszłym roku, czyli ponad pół wieku po rozpadzie grupy, „Now and Then”). Jeżeli jest to jednak inwestycja, to rezultatem najczęściej bywają takie same produkty, jak kilkusekundowe slogany odśpiewywane w reklamach sieci telefonicznych albo supermarketów ze sprzętem RTV i AGD. „Kasi i Błażeja” nie słucha się jednak jak formułki wygłaszanej przez telemarketera niewzruszonego zapewnieniami, że nie potrzebujemy tego, co siłą próbuje nam wcisnąć. To głosy kojące, pobudzające, zaciekawiające, niestłamszone i tak charakterystyczne, że po jednej sylabie można rozpoznać, do kogo należą. W popie tożsamość to już wiele, szkoda tylko, że zabrakło bardziej zróżnicowanego, mniej przewidywalnego repertuaru, który przedłużyłby żywotność albumu o ponad kilka przesłuchań.
Chciałoby się wierzyć, że jeżeli Nosowska i Król jeszcze kiedyś wejdą do studia, odważą się na coś śmielszego, ale zdaje się, że jest im dobrze w śpiewaniu ładnych piosenek skierowanych jednocześnie do wszystkich grup demograficznych. A że na playlistach i w notowaniach zdominowanych przez niskich lotów rap nie ma ich wielu, wypełniają jeszcze niewielką, choć – sądząc po trendach amerykańskich, gdzie rap i trap zaliczają coraz większe spadki – stale poszerzającą się lukę. Obydwoje zrobili krok wstecz na drodze artystycznych poszukiwań, ale zarazem krok naprzód ku muzyce pop z duszą i osobowością. Nie jest to zwrot, po którym pozostałby niesmak, bez wątpienia czuć natomiast niedosyt.