„Substancja” Coraline Fargeat przypomina mi „Rozdzielenie”, serial Dana Ericksona. Jego bohaterami są pracownicy pewnej amerykańskiej firmy, którzy, gdy przekraczają próg biura, zostawiają za sobą to, kim są poza nim. Jedna tożsamość o drugiej nic nie wie, przepływ informacji blokuje wszczepiony w głowę czip. W „Substancji”, sensacji tegorocznego festiwalu w Cannes, podobnie – ciało zostaje przedzielone na pół przy użyciu technologii. Oryginał rodzi młodszą wersję, jedna o drugiej wie tyle, ile dowie się z telewizji. Gdy jedna hasa po świecie, druga ładuje baterie, zostaje wprowadzona w letarg przy użyciu plastikowego worka i rurek. Bóg zbudował świat w sześć dni, siódmego odpoczywał. Tu po tygodniu budowania lub odbudowywania kariery następuje tydzień nieżycia i odpoczynku. Nie dość, że nie da się porównać tych tygodni, to jeszcze nie da się porównać tego, jak spędzają czas dwie bohaterki wtedy, gdy są na chodzie. Starsza pogrąża się w desperacji na widok swojego starzejącego się ciała, przez które traci na wartości, młodsza podbija świat, w którym rządzi kult młodości. Film na każdym kroku próbuje wszczepić nam tę myśl. Dziwić może ten zapał, w końcu nie ma w niej nic odkrywczego. Fargeat widocznie uważa inaczej, wykazuje gorliwość neofitki, która nie bawi się w subtelności. Kamera wwierca się w zmarszczki na skórze i rozstępy, jakby pchana determinacją kogoś, kto próbuje dowieść, że pod nimi nie ma nic. A potem ślini się wręcz, gdy kontempluje jędrne pośladki.
W centrum opowieści jest hollywoodzka gwiazda – Elisabeth Sparkle. Sparkle to po angielsku błyszczeć. Sparkle błyszczała, teraz nadszedł czas klęski – przebarwienia na skórze, rozstępy, kurze łapki, siwe włosy. Elisabeth już nie gra w filmach, prowadzi w telewizji program z fitnessem, wygina się do kamery w poliestrowym kostiumie, na sneakersach ma kolorowe froty. Wygląda jak starsza siostra Jane Fondy z czasów, gdy ta propagowała w telewizorach zdrowy ruch – Fondę w filmie zastąpiła Demi Moore, symbol piękna, była żona gwiazd Bruce’a Willisa i Ashtona Kutchera, aktorka znana z filmów „Uwierz w ducha” i „Striptease”, ten drugi, obiekt szyderstw i śmiechów, niemalże zniszczył jej karierę. Koleje losu Moore promieniują na film, mimo że aktorka nie ma tu zbyt wiele do grania, samą sobą uruchamia fantazję, że „Substancja” to tak naprawdę opowieść o niej. Oczywiście jest ona fałszywa, gdyby Sparkle radziła sobie w pracy, tak jak radzi sobie Moore, nie zdecydowałaby się na równie desperacki i radykalny gest odmładzający.
Producent, grany przez Dennisa Quaida, tego samego, który niedawno wcielił się w Ronalda Reagana, wygląda jak przegięta parodia aktora, który został prezydentem Ameryki. Uświniony sokiem z krewetek i sosem aïoli, tłumaczy Sparkle z pełną gębą, że kobiety po pięćdziesiątce do niczego się nie nadają. Fargeat filmuje w pełnym zbliżeniu jego twarz, gdy pochłania kolejne owoce morza, wypluwając pancerzyki na talerz. Jak już mówiłem, reżyserka nie bawi się w subtelności. Niechciana gwiazda, wyrzucona na kalifornijski bruk, gaśnie w apartamentowcu na jednym ze słonecznych wzgórz – przez wielkie panoramiczne okno obserwuje Miasto Aniołów, które dało jej wszystko, w szybie odbija się jej podobizna sprzed lat, zdjęcie wielkości „Hołdu pruskiego” zdobi przeciwległą ścianę salonu. Obrazy, wszędzie obrazy. Przemoc na wizerunku, wizerunki przemocy i piękna. Fargeat prowadzi nas przez ten slalom ułożony z fotosów, zwierciadeł, witryn i luster. Uwaga, uwaga – żyjemy w rzeczywistości ekranów.
Sparkle wpada pod samochód, gdy dostrzega, jak robotnicy zdzierają jej wizerunek z billboardu. Ląduje w szpitalu, z którego wychodzi z pendrive’em. Zapisana jest na nim reklama firmy handlującej eliksirem młodości. Czy pendrive ma tu jakieś znaczenie? Nie ma. To błyskotka, a nie detal, który ma nas osadzić w konkretnej epoce, taka sama jak czerwony telefon analogowy przy łóżku bohaterki i żółty płaszcz, w którym chodzi po mieście, taki naprawdę żółty. Jesteśmy poza czasem, w małej, wypreparowanej przestrzeni, która ogranicza się do kilku pomieszczeń i ulic wyciętych z modowych sesji. Bo gdybyśmy na przykład przenieśli się do dzisiejszych czasów, to może trzeba byłoby się zmierzyć z faktem, że największe gwiazdy fabryki snów – Nicole Kidman, Tilda Swinton, Cate Blanchett – są dobrze po pięćdziesiątce.
„Substancja”, reż. Coralie Fargeat
Film jest kolorowy i krzykliwy. Producent z telewizji, oprócz tego, że je niechlujnie, nosi garnitury w esy-floresy i kowbojki podbite blachą, która brzęczy przy każdym jego kroku. W tle naparza pompa. Ludzie chodzą po długich korytarzach i ulicach, a jeśli nie chodzą, to wdzięczą się do różnego rodzaju zwierciadeł lub wdzięczą się w tańcu. W trakcie seansu nie mogłem przestać myśleć o teledysku do „Call Me” Erica Prydza, który leciał kiedyś co kwadrans na „Vivie”, a po powrocie do domu przypomniałem sobie, że był przecież jeszcze jeden teledysk, do którego można odnieść „Substancję” – chodzi o „Satisfaction” Benny’ego Banassiego ze spoconymi i rozebranymi do rosołu modelkami z piłami tarczowymi i młotami pneumatycznymi. Choć są w filmie też smaczki dla absolwentów filmoznawstwa – kilka razy błyskają w „Substancji” cytaty z Kubricka, kluczową scenę, rozegraną w białym pomieszczeniu, podobnym do tego, do którego trafia po latach podróży świetlnych główny bohater „Odysei kosmicznej”, podbiją dźwięki „Tako rzecze Zaratustra” Ryszarda Straussa – tu użyte jako ironiczny i czytelny komentarz do narodzin nadczłowieka.
„Substancja”, reż. Coralie Fargeat. USA, Wielka Brytania, Francja 2024, w kinach od września 2024Wszystko tutaj jest na wierzchu, na widoku. Terror męskiego spojrzenia. Show-biznes to zło. Społeczeństwo jest narcystyczne. Żyjemy w kulcie młodości. Fargeat ślizga się po powierzchni i nic sobie z tego nie robi. Lubi te wszystkie świecidełka, cały ten plastik, wybryki kultury materialnej, ale inaczej niż u takiego Refna, twórcy, który sam określa się mianem twórcy fetyszystycznego, samoświadomość idzie tutaj właśnie z dystansem wobec tych wszystkich prefabrykatów kultury wizualnej. Można ulec fascynacji „Drive” albo „Neon Demon”, który w jakiś sposób jest filmem pokrewnym „Substancji”, ale wizualnie odważniejszym, bardziej stukniętym w czoło, zrobionym po bandzie. W świecie kreowanym przez Fargeat trudniej się zanurzyć, może dlatego, że jego żywiołem jest satyra, a satyra zawsze wychodzi od jakichś moralnych pobudek, jest od grożenia paluszkiem.
Dopiero końcówka jest prawdziwym wyrzutem anarchistycznej energii, kaskadą przesadzonych, grubych obrazów, ale, znów, chciałoby się, żeby ktoś tu naprawdę pokazał język, żeby krzyknął na widok zdeformowanej istoty: „piękna!”, zamiast krzyczeć: „potwór!”. Wcześniej film jest zainteresowany bohaterkami na tyle pobieżnie, że przygody ich ciał ogranicza w zasadzie do kwestii wizerunku, kwestię seksu traktuje całkowicie marginalnie, kręci w miejscu kolejne bączki. Trudno mieć zrozumienie dla gestu bohaterki, skoro ciężko czegokolwiek się o niej dowiedzieć. Mnie ciekawi na przykład, dlaczego Fargeat nie zaciągnęła innych faktów z życia Fondy, która oprócz tego, że goniła za młodością, nie rezygnowała nigdy z aktywizmu politycznego. „Substancja”, pozbawiona właśnie substancji, traci szybko coś, co miało taki urok na samym początku – umiejętność operowania skrótem i nieoczywistą perspektywą. Film zaczyna się ujęciem, w którym robotnicy odlewają gwiazdę Sparkle w Alei Sław. W tym znaczku na chodniku odbija się całe życie głównej bohaterki – w kilku statycznych ujęciach widzimy, co się z nią dzieje na przestrzeni lat. W finale metafora dopełnia się brawurowo, szkoda tylko, że trzeba na to czekać prawie dwie nużące godziny.