Odczarowanie
Zamilska, fot. Marta Mach

9 minut czytania

/ Muzyka

Odczarowanie

Bartosz Nowicki

Nierozerwalną częścią nagrań Zamilskiej są sample. Na „United Kingdom of Anxiety” usłyszymy ich wiele, nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że służą one głównie łataniu kompozycyjnych dziur w materiale

Jeszcze 2 minuty czytania

W gronie krajowych twórczyń i twórców muzyki elektronicznej, zwłaszcza wywodzących się ze sceny niezależnej, niewiele jest przykładów równie okazałej kariery, jaką może się pochwalić Zamilska. Support podczas europejskiej trasy Kim Gordon, nominacje do Fryderyków, obecność w rocznych podsumowaniach wpływowych portali muzycznych ze świata, regularne występy na scenach klubowych w kraju i na świecie oraz na festiwalach muzyki elektronicznej, eksperymentalnej, metalowej czy popowych eventach. A to zaledwie kilka z kluczowych momentów kariery, odhaczonych przez Zamilską zaledwie w dekadę. Jak udało jej się osiągnąć tak wielką popularność w tak skrajnych środowiskach? Odpowiedź będzie diagnozą wyobrażeń, jakie przeciętny krajowy słuchacz żywi wobec współczesnej muzyki elektronicznej.

Choć korzenie Zamilskiej sięgają sceny niezależnej – zastanawiająco pomijana we wszystkich biogramach jest współpraca z wydawcą jej debiutu, oficyną Mik.Musik.!. – są one na dobrą sprawę symboliczne. Jeszcze przed oficjalną premierą „Untune” w 2014 roku artystkę wciągnęła popkulturowa machina. Zamieszanie wokół niej może posłużyć za podręcznikową ilustrację hype’u. Wystarczył zaledwie jeden singiel anonimowej producentki, promowany wyrazistym klipem, aby wzbudzić szerokie zaciekawienie mediów i słuchaczy.

Mimo że „Untune” nie było żadnym kamieniem milowym muzyki elektronicznej (artystka chyba nigdy nie miała do tego pretensji), Zamilska z miejsca została okrzyknięta największą nadzieją krajowej elektroniki. Z perspektywy czasu można zaryzykować tezę, że w połowie drugiej dekady XXI wieku muzyczny internet w Polsce czekał na nowego bohatera i nowy założycielski mit. Okoliczności wydawały się nad wyraz sprzyjające; revival mocnego techno, przebudzenie polskiego „niezalu” odnotowane w branżowych mediach zagranicznych, w głównych krajowych redakcjach i w blogosferze, która również zaliczała właśnie swój szczytowy okres.

Zaciekawienie materiałem debiutantki z offu osiągnęło skalę dotąd niespotykaną. I choć w zgiełku medialnego szumu znalazło się nawet miejsce na teorie spiskowe, wedle których za nieznaną nikomu artystką stać miała agencja marketingowa, gwałtowne zainteresowanie Zamilską nie byłoby możliwe, gdyby dotyczyło jedynie samej muzyki. Producentce towarzyszyła determinacja, aby nie tylko zaznaczyć swoje miejsce w środowisku zdominowanym przez mężczyzn, ale również zamanifestować swoje światopoglądowe i tożsamościowe przekonania. Dla wielu ciężka i gniewna muzyka Zamilskiej katalizowała potrzebę buntu wobec zmieniającego się krajobrazu społeczno-politycznego w Polsce. Osobowość autorki „Untune”, „Undone” czy „Uncovered” oraz jej charyzma sprawiły jednak, że aż do dziś jej dokonania muzyczne pozostają dla wielu mediów jedynie pretekstem do podejmowania wątków z życia osobistego. Ocena twórczości pozostaje przyćmiona przez wizerunek buntowniczki. Zastanawiając się nad fenomenem popularności Zamilskiej, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wyrazistość medialna wypacza odbiór jej nagrań, przejaskrawiając ich przeciętną wartość muzyczną.

„Zamilska funduje słuchaczom zdecydowane, rytmiczne kompozycje, rozlewające się ziarnistym, industrialnym pogłosem i niesione tubalną, pompującą stopą. Fabryczny pomruk, ciężkie, basowe tąpnięcia, zgrzyty, kołatania oraz kostropate, metaliczne faktury dopełniają duszną i gęstą audiosferę”. Tak dziesięć lat temu pisałem o „Untune” na swoim blogu, obdarzając nową twarz rodzimej sceny elektronicznej kredytem zaufania zarezerwowanym dla rokujących debiutantów. Rzecz w tym, że tymi słowami można opisać każdą kolejną płytę, która ukazała się pod jej nazwiskiem.

Nie zdezaktualizowały się one także w przypadku najnowszego wydawnictwa „United Kingdom of Anxiety”. Dekadę od debiutu po raz kolejny rozpoznajemy te same tempa, te same rytmy, te same pomysły na kompozycje (swoją drogą dosyć sztampowe), te same emocje. W przypadku nowej płyty ani inspiracje metalem, wraz z udaną translacją gitarowych riffów na elektroniczne brzmienia, ani ciekawy sound design nie zatrą we mnie wrażenia, że mamy do czynienia jedynie z tuningiem stylu, niemającym zauważalnego wpływu na modus operandi twórczyni.

Repetytywność tkwi w DNA muzyki Zamilskiej, ale w porównaniu z producentami, którzy na jednym riddimie są w stanie budować napięcie na całych albumach (np. DJ Python czy będący zapewne istotnym punktem odniesienia dla Polki The Bug), wykazuje się ona małą kreatywnością. Każda z kompozycji zbudowana jest na tym samym schemacie nakładanych na siebie kilku rytmicznych pętli, które po osiągnięciu punktu dramaturgicznego (o ile nie kończą się gwałtownym wyciszeniem) są kolejno odłączane. Nie dzieje się przy tym nic interesującego na poziomie tekstur czy detali (najbardziej wyraźną ilustracją tej metody jest na nowej płycie „Cramp” sprawiający wrażenie roboczego szkicu). Natomiast już jakość brzmieniowa masywnych bitów, basowych linii, elektronicznych riffów czy ciekawe emulacje gitary są zdecydowanie warte uznania.

Zamilska United Kingdom of Anxiety, NoPaper Records 2024Zamilska, „United Kingdom of Anxiety”, NoPaper Records 2024Nierozerwalną częścią nagrań Zamilskiej są również sample. Na „United Kingdom of Anxiety” usłyszymy ich wiele, jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że służą one głównie łataniu kompozycyjnych dziur w materiale. Tam, gdzie pomysły wyczerpują się, a zazwyczaj ma to miejsce chwilę po zachęcających otwarciach utworów, tam pojawia się sampel jako punkt kluczowy kompozycji. To dość rozczarowująca idea, której nie da się przypisać choćby do stylistyki elektronicznego minimalizmu. Wiele z używanych przez Zamilską próbek to, jak w przypadku poprzednich płyt, fragmenty wycięte z orientalnych nagrań: zaśpiewy muezinów czy bliskowschodnie brzmienia i frazy melodyczne. Ale multikulturowy zlepek, który jeszcze kilka lat temu funkcjonował jako atrakcyjny element kreacji, dziś wydaje się etycznie wątpliwy i artystycznie zużyty. Co innego bowiem sięgać po gatunki spoza eurocentrycznego idiomu, współpracując z lokalnymi artystami oraz proponując słuchaczowi wgląd w szerszy społeczno-kulturowy kontekst tych nagrań, jak robi to chociażby ekipa z Brutality Garden, a co innego wyrywać źródłowe fragmenty z kulturowego kontekstu i używać ich w formie egzotyzujących ozdobników.


To, co naprawdę udało się Zamilskiej na „United Kingdom of Anxiety”, to zamknięcie motywów zaczerpniętych z techno, metalu czy trip-hopu w formie piosenek. Wzbogacone obecnością wokalistów (huskie, Natalii Przybysz i Łukasza Pacha z Hostii), przycięte pod format radiowy do 2–3 minut, ze swoją zadziornością, mrocznym klimatem, hipnotycznym pulsem i wyrazistym brzmieniem najlepiej sprawdzają się jako pojedyncze single. Jednak zamknięte w formie albumowej płowieją. Wszystkie mają bowiem podobną temperaturę, strukturę i dramaturgię, każda rozpoczyna się i kończy tak samo, nie posuwając opowieści choćby odrobinę do przodu.

Możliwe zatem, że zapamiętamy na dłużej styl Zamilskiej, jej pojedyncze utwory czy ją samą jako postać migoczącą na firmamencie polskiej popkultury między Unsoundem a Męskim Graniem, ale raczej na pewno nie zapamiętamy żadnej z jej płyt (choć wystarczyłoby zapamiętać jedną, dowolną). Brak wyrazistości jej muzyki nie stoi, jak widać, na drodze do popularności, co mówi wiele o muzycznych gustach jej odbiorców. Jeżeli bowiem uchodzi ona wśród wielu z nich za wyróżniającą się twórczynię muzyki elektronicznej w Polsce, to znaczy, że nie oczekują oni od tego gatunku niczego więcej niż wtórności, schematyczności, czytelności stylistycznych odniesień, formuły radiowej piosenki i tak zwanego brzmieniowego pazura, który zaspokoiłby pokusę obcowania z czymś krawędziowym.      

Zamilskiej nie można odmówić natomiast animuszu we wchodzeniu w różne sytuacje sceniczne, zdolności odnajdywania się w odległych środowiskach muzycznych i w zaskakujących konfiguracjach gatunkowych czy zaangażowania w tematy społeczne i polityczne, których nie mają odwagi bądź ochoty podejmować jej koledzy i koleżanki z branży rozrywkowej. W przypadku tak intrygującej, wyrazistej i niewątpliwie potrzebnej w krajowej fonografii postaci trzeba z przykrością stwierdzić, że jako producentce brak jej kompozytorskiego polotu. Jej kolejne płyty to bardziej dzieła dobrej muzycznej rzemieślniczki tworzącej funkcjonalne i użytkowe produkty niż artystki będącej w stanie dostrzec we własnej konwencji rutynę i manierę oraz twórczo się z nimi skonfrontować.

Na stronie internetowej Zamilskiej w zakładce bio możemy odnaleźć fragment odnoszący się do „United Kingdom of Anxiety”, w którym czytamy, że artystka kontroluje każdy szczegół nowej płyty. Może to właśnie przesadna kontrola nie pozwala jej spojrzeć na swoją twórczość nieco szerzej i przekroczyć granice własnej wyobraźni.