Outro z długim intrem
fot. duncan cumming, The Postman street art, Shoreditch, www.flickr.com, CC BY-NC 2.0

11 minut czytania

/ Muzyka

Outro z długim intrem

Jan Błaszczak

Jednym z głównych wątków najnowszej płyty The Cure jest żałoba – lider zespołu żegna nią swoich rodziców i starszego brata, Richarda. Utwory rozwijają się jakby niechętnie i ociężale, jak gdyby Smith próbował odsunąć od siebie śpiewanie o tych trudnych i bolesnych sprawach

Jeszcze 3 minuty czytania

Tekstów o The Cure nie znajdziecie w naszym archiwum. Powód jest banalny: kiedy ukazywała się poprzednia płyta zespołu, nie było jeszcze „Dwutygodnika”. Sam stawiałem wtedy pierwsze kroki jako dziennikarz. W każdy wtorek prowadziłem audycję w akademickim radiu Luz, w której puszczałem utwory eteryczne, rozmarzone i mocno spogłosowane. W mojej playliście dominował shoegaze i postrock, uzupełniane wycieczkami w stronę ambientu. O nastroju tamtego programu najlepiej świadczy fakt, że ówczesny dyrektor muzyczny stacji przekopiował tę bazę i wprowadził do radiowej rotacji pod hasłem „żałoba”. Od tamtej pory za każdym razem, kiedy prezydent Rzeczpospolitej ogłaszał żałobę narodową, wrocławianie słuchali Basinskiego i Slowdive.  

Jeśli w samej redakcji moja playlista była przyczynkiem do żartów, to inaczej miała się sprawa z reprezentantami wspomnianych scen. Pomysł, by na falach eteru emitować muzykę tak wielce nieradiową, budził entuzjazm twórców, którzy regularnie kontaktowali się ze mną za pośrednictwem Myspace’a. Wśród grup, które skusiła obecność na wrocławskiej antenie, znaleźli się 65daysofstatic – brytyjski zespół, który łączył postrocka z wyraźnymi wpływami elektroniki. Przesłali mi więc płyty, nagraliśmy rozmowę, która jakiś czas później poszła na antenie w asyście kilku ich piosenek. Nie był to jakiś wielki wywiad i być może zapomniałbym zupełnie o całym zajściu, gdyby nie mail, który otrzymałem od nich kilka miesięcy później.  

Nie mam już dostępu do tamtej skrzynki, ale pamiętam, że muzycy wciąż do końca nie wierzyli w to, co się dzieje. I trudno się dziwić. W końcu po jednym z ich koncertów na zapleczu klubu pojawił się sam Robert Smith. Skomplementował ich występ i – jakby tego było mało – złożył grupie propozycję nie do odrzucenia. Zaproponował, by 65daysofstatic otwierali zbliżającą się światową trasę The Cure. Brytyjscy postrockowcy pisali wprost, że dostali pulę zaproszeń na wszystkie koncerty, a że nie mają w Polsce żadnych fanów, to sugerują, abym montował ekipę i przyjeżdżał do Spodka.

The Cure, „Songs of a Lost World”, Universal 2024The Cure, „Songs of a Lost World”, Universal 2024Całkiem nieźle znałem już wówczas dorobek The Cure, choć muszę przyznać, że myślałem o nich wtedy przede wszystkim w kontekście pewnego nastroju, emocjonalności, może nawet światopoglądu. Na hasło „The Cure” w głowie wyświetlały mi się okładki „Disintegration”, „Pornography” czy „Bloodflowers” publikowane na forach muzycznych i niezmiennie opatrywane bardzo emocjonalnymi, niebezpiecznie grobowymi i nieco pretensjonalnymi komentarzami. Kiedy więc jechałem do Katowic, myślałem o Robercie Smithie – autorze słynnego zdania otwierającego „One Hundred Years”, a nie o autorze piosenek. Tego wieczoru wszystko się zmieniło.

The Cure grali ponad trzy godziny, a ja już po pierwszych sześćdziesięciu minutach miałem wrażenie, że zaraz skończą, bo przecież zagrali same hity. A jednak pod ich znakiem minęła też druga i trzecia godzina występu. Aż w końcu przyszedł czas na bisy, kiedy dla odmiany poleciały przeboje. Te największe: „Boys Don’t Cry”, „Why Can’t I Be You?”, „Killing An Arab”… Od czasu tamtej wyprawy do Katowic rzadko myślę o The Cure jako protoplastach gotyckiego rocka – mrocznych zjawach, które zagładę ludzkości kwitują wzruszeniem ramion. Wahadło wychyliło się w przeciwnym kierunku. Od tamtego koncertu The Cure są dla mnie raczej jak Beatlesi. Utapirowani, ale przecież równie chwytliwi.

Ten talent do pisania uzależniających melodii, wwiercających się w głowę refrenów trwał przy The Cure niezależnie od stylistyki, którą eksplorowali. A przecież trochę ich było. Smith i spółka z pewną nonszalancją nagrywali po sobie płyty gotyckie, postpunkowe, dream-popowe, nowofalowe czy stricte popowe. A mimo to mam wrażenie, że fani przyjmowali ich w całości. Podejrzewam, że nawet w tych najbardziej gitarocentrycznych kręgach wychowanych na Trójce nikomu nie przyszłoby do głowy pomstować na „Just Like Heaven” czy zmienić kanał po pierwszych dźwiękach „Friday I’m in Love”. Bo nie chodzi o to czy to gotyk, czy to pop – to po prostu The Cure. Bo nie chodzi o to, czy to o miłości, czy o śmierci – to po prostu świetne numery.

26 września do ich długiej listy dołączył kolejny znakomity singiel. I prawdę mówiąc, nie byłem na to gotowy. A przecież ledwie kilka dni wcześniej, jak co roku, nuciłem sobie „The Last Day of Summer”. Nie sądziłem jednak, że po dwóch słabszych płytach i szesnastu latach milczenia The Cure mogą jeszcze nawiązać poziomem do czasów „Bloodflowers”. A przecież uważam, że „Alone” to utwór lepszy niż jakakolwiek kompozycja z tamtej, wydanej w 2000 roku płyty. Duża w tym zasługa produkcji, bo nie pamiętam tak potężnie brzmiącego, tak operującego przestrzenią numeru Brytyjczyków. „Alone” przypomina, dlaczego najważniejsi reprezentanci shoegaze’u wskazywali The Cure jako jedną ze swoich głównych inspiracji. I nie, nie chodziło jedynie o fiksację na punkcie wymyślnych fryzur. Te efekty, te ciągnące się za gitarami pogłosy, które słyszę w tej piosence, znam przecież z płyt Ride czy Slowdive. Znam je bardzo dobrze.  

W przypadku „Alone” nie chodzi jednak jedynie o moje stylistyczne preferencje. Sprawa jest poważniejsza. W swoich tekstach Smith zawsze szybko przechodził do meritum. Zamiast produkować liryczną watę, wolał przeciągać instrumentalną część utworu, by nagle spaść na słuchacza z całym ciężarem swojej metafory, z całą emocjonalnością swojego wyznania. Swoją drogą, gdyby zaznaczać liczbę sekund, która musi minąć, by w utworze The Cure pojawił się wokal, nierzadko byłyby to trzycyfrowe wartości. Nie inaczej jest tym razem. Głos Roberta słyszymy w 202. sekundzie „Alone”. Lider The Cure śpiewa: „This is the end of every song that we sing”. Czekaliśmy więc na ten singiel latami, czekaliśmy na to, co Smith ma nam jeszcze do powiedzenia – a ten już w pierwszym zdaniu każe nam spoglądać na to, co po kropce.


Przemijanie, śmierć, koniec, pustka – dla The Cure nie są to oczywiście obce rewiry. Weźmy przebojowe „The Head on the Door”, które otwiera wers: „Yesterday I got so old I felt like I could die”. Smith śpiewa go, mając 26 lat. A jednak na „Alone” brzmi to wszystko inaczej. I znów – nie chodzi o stylistykę. Ciężaru przydaje kontekst wydania. Ta opowieść o odchodzeniu, znikaniu i trwaniu pomimo znikania innych wybrzmiewa mocniej ze względu na poprzedzające ją milczenie. I mam na myśli zarówno te 16 lat, jak i te 202 sekundy.

Nie skłamię, pisząc, że nie było w tym roku piosenki, która zrobiłaby na mnie większe wrażenie. Ku mojemu zaskoczeniu nagle okazało się, że spośród tych wszystkich głośnych premier tej jesieni najbardziej czekam na czternasty album The Cure. Moich wysokich oczekiwań nie zmąciła publikacja drugiego singla – „A Fragile Thing”, to jest udręczonej miłosnej ballady, w której Smith wspina się na wyżyny swoich interpretacyjnych umiejętności. W głowie zostanie mi na dłużej ten dwuwers: „Don’t tell me how you miss me / I could die tonight of a broken heart”, kiedy wokalista nagle podkręca tempo, by pomieścić te wszystkie sylaby. I choć The Cure w 2024 roku nie mogliby mi złamać serca spadkiem formy, to z pewnym przejęciem oczekiwałem dnia premiery.

Po kilku dniach słuchania „Songs of a Lost World” nie mam wątpliwości, że to album lepszy niż jego dwaj poprzednicy. „Rolling Stone” donosi, że to wręcz najlepsza płyta The Cure od czasu „Disintegration”, ale z takim postawieniem sprawy nie mogę się zgodzić (swoją drogą, czy „Disintegration” to na pewno najlepsza płyta The Cure od czasu „Disintegration”?). Mniejsza jednak o hierarchię. Tym bardziej że rozumiem porównanie z „Disintegration” w tym sensie, że „Songs of a Lost World” jest również albumem bardzo spójnym na poziomie nastroju, tempa, poruszanej tematyki. Utwory rozwijają się powoli, ociężale, niechętnie, jakby wiedząc, że tym samym przybliżają wokalistę do śpiewania o sprawach trudnych i bolesnych. W końcu jednym z głównych wątków najnowszej płyty The Cure jest żałoba – Smith żegna nią swoich rodziców i starszego brata, Richarda. To jemu dedykowane jest „I Can Never Say Goodbye”, które zaczyna prosty motyw na pianinie, przypominający trochę początek „Kayleigh” Marillion. To pożegnanie w jakimś sensie nieudane. Zespół buduje tu napięcie przy użyciu powtórzeń, sprawiających, że powoli odsłaniają się przed nami wydarzenia tamtego feralnego dnia. Kiedy wreszcie słyszymy, jaką tragedię przyniósł tamten listopad, Smith milknie. Jak zapowiadał tytuł, nie będzie w stanie powiedzieć nic więcej. Pod nieobecność jego głosu brata żegna gitarowa solówka. Prosty, ale przecież poruszający numer.

Niestety, nie mogę napisać tego samego o „And Nothing Is Forever”, którego instrumentalna pierwsza część brzmi jak cover późnego Sigur Rós skomponowany przez sztuczną inteligencję. Chyba nie zostanę też już fanem „Drone: No Drone”, gdzie wyeksponowana, agresywna linia basu przypomina mi o muzyce rockowej przełomu wieków i jej numetalowej mutacji. The Cure próbowali zresztą romansu z takim brzmieniem, zapraszając do współpracy Rossa Robinsona – producenta płyt Korn, Slipknot czy Limp Bizkit. Rezultatem tego spotkania była płyta „The Cure”, jedna z najsłabszych w historii grupy.

W niemal dwugodzinnym wywiadzie, którego Smith udzielił przy okazji premiery „Songs of a Lost World”, lider The Cure tłumaczył, że każda płyta zespołu jest pochodną pierwszej i ostatniej piosenki. One są zawsze najważniejsze, bo ustawiają nastrój albumu, bo od nich wszystko się zaczyna. Zamykające całość „Endsong” to bliźniak „Alone”. Nieco dłużej się rozkręcający, orbitujący wokół prostego, lecz potężnie brzmiącego rytmu perkusji i również traktujący o żałobie. Tym razem jednak jest to opowieść o stracie w skali makro. Smith wspomina swoje dzieciństwo, lata 60., to jest czasy kontrkultury, powojennego optymizmu, lądowania na Księżycu. Dekadę, kiedy wszystko zdawało się iść w dobrym kierunku. Kiedy wszystko wydawało się możliwe. Przynajmniej małemu chłopcu. Co zostało z tamtej wiary? Nic nie zostało. Żadnej wiary, żadnej nadziei, żadnej przyszłości. Nic.

Uwielbiam tę lapidarność Smitha. Tę umiejętność bezceremonialnego pisania rzeczy skrajnych. I tę nagłość, tę bezwzględność, która uderza jeszcze mocniej po tych długich, mozolnych intrach. Czasem idealnie budujących napięcie, a czasem trochę jednak przeciągniętych. Przy czym mam świadomość, że jako autor niniejszej recenzji tego akurat nie powinienem się czepiać.