Ktoś musiał donieść na Elfriede J., bo choć nie popełniła żadnego przestępstwa, pojawiła się u niej pewnego ranka policja podatkowa i zaaresztowała jej korespondencję, twarde dyski, notatki. Urzędnicy wynieśli z mieszkania austriackiej pisarki w sumie 33 skrzynie. A byli to urzędnicy niemieccy, którzy podali w wątpliwość jej rezydencję podatkową. Pani przecież nienawidzi Austrii, trudno uwierzyć, że płaci tam pani podatki. Nie wiemy, czy te słowa padły, czy naprawdę tak było, pewnie nie, pewnie było jeszcze gorzej. Trudno sobie nawet wyobrazić, czym dla ponad siedemdziesięcioletniej pisarki było wtargnięcie zastępu urzędników w jej prywatną przestrzeń, skoro od lat unika wystąpień publicznych, wywiadów, a z powodu socjofobii i innych lęków zrezygnowała nawet z pojawienia się na noblowskiej gali w 2004 roku. Winna. Ma czy nie ma. Wobec urzędu podatkowego zawsze winna. I ja z tym poczuciem przystępuję co roku do rozliczenia. Wchodzę w ponury czas grzebania się w rachunkach, wyciągach, certyfikatach. Nie da się tego załatwić w jedno popołudnie. Nie w tym kraju. Tu każdy papierek ma swoje uzasadnienie. Uzasadnia byt rzeszy urzędników. Biurokratyczny aparat ustala reguły, odstępstwa, ulgi i puchnie. Im więcej papierków, tym więcej pracy – dla urzędu i dla mnie.
Coroczne rozliczenie – spowiedź i rozgrzeszenie. Winien, bo winny – nie tylko po polsku. Po niemiecku wina to Schuld, a długi – Schulden, poczucie winy – Schuldgefühl. Do urzędu zwracam się, by winę odkupić. Są na to stawki, progi, tabele. Zeznaję w najlepszej wierze, ze świadomością, że Urząd wszystko widzi, może zajrzeć wszędzie. Lepiej nie wzbudzać podejrzeń. Kupka dochodów. Kupka wydatków. Wykaż, kobieto, z czego żyłaś. A konkretnie, że zarobiłaś tak zwanym piórem tyle, że deklarowanej przez ciebie działalności pisarskiej podpadającej pod artystyczną nie można uznać jedynie za mrzonkę, hobby. Bo wtedy przepadnie ubezpieczenie. Urząd patrzy na rubryczkę „ma”, jest tutaj dolna granica rocznego dochodu. Jeśli do tej granicy nie doskoczę, wypadam z gry. Nie liczą się domniemane talenty, plany, obietnice. Życie sprowadzone do liczb pokazuje realny wymiar wysiłków, obnaża chybione rachuby. Na końcu jest jak jest.
Elfriede Jelinek, „Dane odosobowe”. Przeł. Agnieszka Kowaluk, W.A.B., 256 stron, w księgarniach od września 2024A tak łatwo było rozliczać się w Polsce. Pięćdziesiąt procent przychodu minus podatek, stała stawka. Nie można niczego odpisać, emerytury dla twórców też nie ma, ale raz-dwa człowiek jest z państwem kwita. A państwo z nim. Po latach okazuje się, że dochody z praw autorskich nie były oskładkowane... Ale przecież artyści tak czy owak pracują do śmierci, prawda?
Tymczasem mieszkam w Austrii, tutaj znajduje się mój Mittelpunkt der Lebensinteressen, czyli centrum, w którym ześrodkowują się współrzędne moich spraw prywatnych i ekonomicznych. Moje miejsce pracy – w mieszkaniu w Wiedniu, przy biurku. Moi wydawcy są w Polsce, teatry, z którymi współpracuję, też, co może stanowić punkt sporny. Gdy współrzędne nie chcą się ześrodkować jednoznacznie, decyduje obywatelstwo. Niedawno otrzymałam austriackie w uznaniu zasług dla Republiki jako tłumaczka i pisarka, dzięki czemu w drodze wyjątku mogłam zachować polskie. Z wdzięcznością przyjęłam i teraz mam dwa. I w razie czego kłopot. Podobnie jak Elfriede J., która od kilku dziesięcioleci dzieliła życie między Monachium, gdzie mieszkała z mężem, a Wiedniem, gdzie żyła jej matka. Austriacka pisarka nigdy nie zmieniła obywatelstwa, a jednak państwo niemieckie wparowało do jej azylu, oskarżając ją o uchylanie się od płacenia podatku w Niemczech. Umowa o unikaniu podwójnego opodatkowania zamiast zadziałać na jej korzyść, została wykorzystana przeciwko niej.
Jestem pewna, że Elfriede J. rozliczała się sumiennie i na czas. Że dogłębnie rozważała, czy odstępstwo od reguły na pewno jej przysługuje. Lista ulg i możliwości odpisu jest długa, można korzystać, państwo pokazuje wspaniałomyślną twarz, ja mogę na przykład wyliczyć, ile zajmuje w mieszkaniu moje miejsce pracy, nie, nie cały pokój, trochę więcej niż obrys biurka, i odjąć od kosztów ogrzewania ten kawałek przestrzeni. Mogę odpisać kawę w mieście, lunch i wino jako spotkanie służbowe. Wliczyć w koszty rachunek za telefon, książki, bilety do teatru, benzynę. Na każdy wyjazd związany z wykonywaną pracą przysługują mi diety i choć nikt mi ich nie wypłaca, wolno mi je odpisać. Ale te wszystkie ulgi to również furtki, które państwo sobie zostawia, by w razie czego dobrać się obywatelowi do skóry, powiedzieć „sprawdzam” i wjechać z kontrolą. To, co odpisujemy, wiele o nas mówi. Pozwala prześledzić ścieżki, znajomości, zakupy.
Na własnej skórze odczuł to Gerhard Roth, pisarz austriacki z pokolenia Jelinek, który naraził się państwu powieściową fikcją. W „Der See” (Jezioro) z 1995 roku opisał próbę zamachu na populistycznego polityka. Bohater powieści był pod wpływem leków, a cała scena majakiem. Jednak w opisanym polityku rozpoznał się Jörg Haider, wieloletni przywódca skrajnie prawicowej partii FPÖ, i rozpoczął nagonkę na autora, zarzucając mu nawoływanie do politycznego mordu. Nie skończyło się na interpelacji poselskiej. Środowisko Haidera, jak twierdzi Roth, używając wszelkich wpływów w ministerstwach i urzędach, zainicjowało u niego kontrolę podatkową. Pewnego dnia pojawił się w drzwiach urzędnik i zażądał pokazania biblioteki. Następnie zaczął sprawdzać, czy Roth wie, gdzie na półce stoją wymieniane wyrywkowo książki. A wreszcie chciał go odpytać z ich treści. Roth go w końcu wyrzucił z domu, a ten, wściekły, zagroził, że wróci. I wrócił z kolegami, którzy przeprowadzili czteromiesięczną kontrolę. Bez wątpienia była to szykana – tyle trwają audyty w koncernach, a Roth w tamtym czasie zarabiał niewiele. Urzędnicy podatkowi przysyłali pytania, pisarz za każdym razem płacił doradcy podatkowemu za odpowiedź. Koszty rosły. Wyglądało to na próbę złamania autora, który angażował się politycznie, napiętnował stosunki w postfaszystowskiej Austrii i aktywnie uczestniczył w debacie historycznej dotyczącej powojennej amnezji Austriaków. Na koniec urząd podatkowy podważył wszystko, co Roth legalnie przez ostatnie lata wpisywał w koszty, i wymierzył mu niewspółmierną karę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy euro (w przeliczeniu z ówczesnych szylingów). Dla niskonakładowego pisarza to suma nieosiągalna, nawet dzisiaj. Zdesperowany, rozważał nawet wyemigrowanie do Irlandii. Wreszcie udało mu się zaalarmować kogoś w ministerstwie, kto go wysłuchał i zarządził skontrolowanie kontroli podatkowej. W karierze tego wysoko postawionego urzędnika nie zdarzyło się jeszcze, by musiał zakwestionować decyzję podwładnych, a jednak tym razem tak się stało. Co tylko potwierdziło, że cała sprawa była szykaną nakręconą przez prawicowych polityków, wykorzystujących macki aparatu państwowego do walki z krytycznie nastawionymi artystami.
Wizja kontroli podatkowej to horror, zwłaszcza dla osoby lękowej. Urząd nie ogranicza się do rachunków, w razie czego ma prawo prześwietlić prywatną pocztę, wiadomości, notatki, połączenia telefoniczne, prześledzić wyciągi z konta pod kontem życia prywatnego, zajrzeć do szafy i kosza na śmieci, by dociec, gdzie spędza się większość czasu i czy ma się prawo rozliczać w kraju czy za granicą. Nawet Nobel przed tym nie chroni, a może wręcz przeciwnie.
Elfriede J. zameldowana jest w wiedeńskiej dzielnicy Hütteldorf, gdzie mieszkała jej matka, prototyp matczynej miłości z „Pianistki”. Po śmierci matki, którą opiekowała się mimo trudnej relacji, pisarka usunęła wszystkie mieszczańskie meble, dostojne biedermeiery zagracające przestrzeń, wpuściła światło, zawiesiła swój dizajnerski fotel z pleksi, znany z wielu portretów i wywiadów, a w przestronnej piwnicy na stelażowych półkach urządziła bibliotekę kryminałów, które pochłania nałogowo. Ale jest jeszcze drugi adres w Monachium. Pomieszkuje tam z mężem. Pomieszkiwała. Gottfried Hüngsberg, muzyk i informatyk, który w latach 60. i 70. współpracował z Rainerem Marią Fassbinderem, zmarł nagle dwa lata temu. Od 1974 roku byli małżeństwem. „Jestem zdruzgotana”, napisała, powiadamiając o jego śmierci. Chciała umieścić wiadomość na swojej stronie internetowej, na której udostępnia za darmo wiele swoich utworów, ale jej zmarły mąż, który tę stronę założył i nadzorował, tak doskonale ją zabezpieczył przed wszechwładnym państwem, że sama Elfriede J. nie miała do niej dostępu.
Trauma wtargnięcia państwowego aparatu w prywatną przestrzeń – dodajmy: aparatu niemieckiego, więc tym gorzej, biorąc pod uwagę rodzinną historię pisarki – uruchomiła w niej monolog, który pod tytułem „Dane odosobowe” ukazał się niedawno w Polsce w przekładzie Agnieszki Kowaluk. Niemiecki wydawca zapowiadał książkę jako „bilans życia”, a sama autorka tak zaczyna swój pierwszy od piętnastu lat utwór prozą: „Więc dobrze, zróbmy zarys mojego życiorysu. Najważniejsze, żebym nie musiała sama jeszcze raz wszystkiego rysować, co najwyżej co nieco dorysować, dosłownie parę ostatnich kresek, wolę sama odejść niż coś obejść. Obchodzenie podatków stało się sportem narodowym”. Jeśli ktoś liczył na to, że Jelinek zdradzi coś ze swojej prywatności, poczuje się zawiedziony. Autobiograficzne wątki pojawiają się zresztą w wielu wcześniejszych jej dziełach. Choćby kwestia pochodzenia, formatującego tożsamość rozdarcia między ultrakatolicką babkę, dominującą drobnomieszczańską matkę, która wymuszała na córce edukację muzyczną, a żydowskim ojcem z rodziny robotniczej, socjalistą, który uniknął Zagłady, bo był chemikiem i naziści chcieli z jego wiedzy skorzystać, co ostatecznie przypłacił chorobą psychiczną. Tego pęknięcia, tej rany Jelinek nie próbuje zaleczyć, bo wtedy zapewne przestałaby pisać. Ta rana stanowi „niewyczerpaną baterię nienawiści”, jak sama powiedziała. Ta bateria ją napędza.
Ale jest przede wszystkim artystką, która wykorzystując świadomie walory muzyczne i poetyckie języka, używa go tak, jak rzeźbiarz używa materiału. Jej monologi podążają ścieżką skojarzeń, opierają się na homonimii, paronimii, metatezie i aliteracjach. W mechanizmach języka tropi struktury władzy. Powoływanie się w sztuce na autentyczność przeżycia jest jej obce. Napisała kiedyś, że „ja” nie jest panem w swoim domu, „co najwyżej dozorcą, który zmywa dno otchłani”. Po niemiecku dozorca zmywa Böden des Bodenlosen, czyli dno bezdenności, co jest bliższe językowi Jelinek, ale dno otchłani wydaje mi się jeszcze bardziej sugestywnym obrazem – sprzecznym w sobie.
Czy Józef K. mógł się obronić, czy mógł powiedzieć „stop”, nim zostanie wciągnięty i zmielony przez tryby? Zamiast tego brnął zahipnotyzowany jak królik wpatrzony w kobrę, sam stając się częścią systemu, który nie mógł się bez niego obejść. Opresja aparatu państwowego, groźby i impertynencja intruzów, szperanie w prywatnych mailach, pogwałcenie granic prywatności naładowały Elfriede J. gniewem i uwolniły lawinę słów i skojarzeń. W polifonicznym monologu „Danych odosobowych” oskarżona przez państwo zmienia się w oskarżającą. Śledzi ścieżki kapitału i ścieżki swojego życia. Kapitał znika, tak jak zniknęli jej przodkowie. Deponowanie pieniędzy w skrytkach przywodzi jej na myśl skrytki, w których zdeponowani byli jej bliscy, ukrywający się przed wywózką do obozów. W szwajcarskich bankach leżą wciąż pieniądze zdeponowane przez tych, którzy zginęli w Zagładzie. Nie ma spadkobierców, nikt się nie upomni. Na przejętym żydowskim majątku skorzystali pojedynczy obywatele i gospodarki wielu krajów. Próba ustalenia podatkowego przewinienia staje się dla Jelinek pretekstem do pytań o tożsamość.
Przywołując swoich zmarłych krewnych, których czytelnicy, jak sądzi, „mają ich już po uszy”, opowiada po raz pierwszy historię swojego prawuja Hermanna Jellinka zwanego Herschlem. Filozof i publicysta przypłacił życiem walkę o demokrację i socjalizm, skazany w wieku dwudziestu sześciu lat na śmierć podczas rewolucji 1848 roku – wcale nie za czyn zbrojny, tylko właśnie za rewolucyjne pisma. Narratorka „Danych” nie chce się z nim porównywać, „ja ze swoją pisaniną nie znajduję się przecież w życiowym niebezpieczeństwie”. I dalej: „Ściągnęli je sobie, wszystkie moje pisma, które wyciągają paluszki, żeby ich wskazać, nie przejmują się tym, odrąbali je z mojego twardego dysku, a teraz zajęli się mną. Co wieczór urzędnik dochodzeniowy od podatków czyta moje utwory małżonce i dzieciom, a oni tarzają się ze śmiechu po podłodze. Zarekwirowali je, moje maile, moją pisaninę, no więc jej część, nie mam pojęcia którą, zakładam, że część prywatna bardziej ich interesuje, choć nie ma na świecie nic nudniejszego. Nie posłużyły dochodzeniu do prawdy moje kochane zapiski, do prawdy nie udało się dojść, nie było jej ani tu, ani tam. Tak, pismo jednak nikomu nie służy”.
Zdialogizowany wewnętrznie monolog „Danych”, krążąc wokół ukrywanych pieniędzy, zagarnia różne motywy: pojawia się pandemia covid, uchodźcy, Brexit, TikTok i nieodłączni u Jelinek Nietzsche i Heidegger. Udręczona pisarka, której rodzinę swego czasu zadręczył państwowy aparat, przypomina mniej lub bardziej spektakularne skandale finansowe, do których doszło pod okiem skrupulatnego skądinąd państwa, stojącego na straży praworządności (a przynajmniej dbającego o pozory), jak choćby upadek firmy Wireless, swego czasu chluby niemieckiej, która okazała się gigantycznym przekrętem opartym na praniu pieniędzy; czy słynne Kwity z Panamy, poufne dokumenty z rajów podatkowych, które ujawniły ukryte aktywa elit politycznych; afera podatkowa cum-ex, w którą zamieszany miał być obecny kanclerz; czy relacjonowany swego czasu w odcinkach proces Borysa Beckera, pierwszej niemieckiej rakiety z lat 80., który po sukcesach na światowych kortach wybrał rezydencję w Monako, lecz urzędnicy niemieccy wyliczyli mu zużycie wody w toalecie w Niemczech i wyszło jednak na to, że swoje sprawy częściej załatwiał tu, a nie tam. W ostateczności toaleta zdradzi, gdzie znajduje się centrum interesów. Postępowanie przeciwko Elfriede J. umorzono.
Napisała książkę, rzuciła wyzwanie. Niezłomna, niezmordowana, po śmierci męża jeszcze bardziej samotna, osamotniona. Jedna z ostatnich z pokolenia artystów dorastających w powojennej represyjnej Austrii, pokolenia, które wystąpiło otwarcie przeciwko skostniałym strukturom milczenia, odważnie angażowało się w sprawy społeczeństwa i państwa, płacąc niekiedy najwyższą cenę.
W latach 80. i 90. wraz z Thomasem Bernhardem, Gerhardem Rothem, Peterem Turrinim przeklinana za kalanie gniazda. Walczyła nie tylko piórem, zza biurka, wypowiadała się publicznie, udzielała wywiadów, brała udział w demonstracjach. Gdy Waldheima wybrano na prezydenta, rozdawała na ulicy ulotki. W 1995 roku znalazła się z Clausem Peymanem na plakatach wyborczych FPÖ jako zaprzeczenie kultury i sztuki. Jako feministka, komunistka i radykalna artystka była celem nieustannych ataków w Austrii. Dziennik „Kronen Zeitung” szkalował ją w artykułach, wierszach i karykaturach, jej nazwisko rymowano z „Dreck” (gówno, śmieć). Protestowała przeciw wejściu skrajnie prawicowej FPÖ do rządu w 2000 roku, przyłączyła się do ówczesnego bojkotu, zabraniając wystawiania swoich sztuk w Austrii. Z życia publicznego wycofała się dopiero wtedy, gdy poczuła, że jest nieskuteczna, bo jej nazwisko wywołuje skrajnie negatywne emocje i może zaszkodzić wielu słusznym sprawom. Mimo ogromnego sukcesu nie włącza się w mechanizm rynkowy, w którym ochoczo uczestniczą artyści, ustrojeni w pióra buntowników konformiści.
Ostatnio umówiłam się z koleżanką, austriacką poetką, na spacer. Poszłyśmy do ogrodów Schönnbrunn, wspięłyśmy się na glorietę. Świeciło słońce i świstał wiatr, ostro, po wiedeńsku. Zapytałam ją, co będzie, jeśli faktycznie do władzy dojdzie FPÖ, która wygrała ostatnie wybory i domaga się misji utworzenia rządu, choć jak na razie nie ma większości. Czy powtórzą się szykany, ściganie krytycznie nastawionych artystów, anonimy i groźby wypowiadane przez polityków? Ależ to nikogo dziś nie obchodzi, powiedziała. Wszystko się zmieniło. Nikt nie będzie protestował, bojkotował, emigrował. Politycy to wiedzą, więc nie będą sobie nami zawracać głowy.