Mesjasz
„Megalopolis”, reż. F.F. Coppola

17 minut czytania

/ Film

Mesjasz

Jakub Socha

Francis Ford Coppola przez całe swoje życie chciał zbawić przemysł filmowy, skończyło się klęską – tak artystyczną, jak i finansową

Jeszcze 4 minuty czytania

Książka „Francis Ford Coppola. Rewolucjonista” Sama Wassona to kronika przyszłej katastrofy, chociaż zdarzały się one i wcześniej. Zaczyna się jednak jak w raju – w kalifornijskiej posiadłości reżyser pracuje nad swoim najnowszym filmem – „Megalopolis”. Ściąga książki z brawurowo skomponowanej prywatnej biblioteki, potem czyta je na trawie, w tle słychać muzykę z gramofonu i delikatny szum inteligentnych rozmów. To współpracownicy, związani więzami krwi, ale nie tylko, dzielą się pomysłami. Po pracy dzielą się także jedzeniem. Stół jest drewniany, ustawiono go w ogrodzie, otoczonym przez winnice, na których opiera się zachodzące słońce. Na stole leżą pomarańcze, podobne do tego zachodzącego słońca, i domowe wino, które umila i tak już przecież miłe chwile. Film, który nakręcą za kilka miesięcy, jeśli chodzi o kolory, będzie w dużej mierze pomarańczowy (sam Coppola będzie często zjawiał się na planie w pomarańczowym berecie).

Ten Francis to musi być gość – taka mniej więcej myśl towarzyszy czytelnikowi, gdy zaczyna biografię Wassona. Facet miał fantazję i gest. Na plany filmowe jeździł z całą rodziną, dzieci traktował jak artystów, cały świat zamieniał dla nich w plac zabaw. Nic sobie nie robił z zimnych księgowych z Hollywood i z tępych kierowników wielkich studiów filmowych. Zrywał kontrakty, odrzucał miliony, gdy tylko czuł, że ktoś mu zabiera wolność. Zarabiał miliony, kupował wspaniałe pałace, zamieniał je w dzieła sztuki. Troszczył się o rodziców, młodych filmowców, starych filmowców, otwierał drzwi dla absolutnych debiutantów, był szczodry dla przyjaciół – szukał im kasy na debiut, a w międzyczasie prowadził rozmowy z najlepszymi pisarzami i naukowcami, tańczył do najlepszej muzyki, jedną ręką doprawiając sos do makaronu, drugą kończąc montaż. W tym samym momencie w jego głowie rodziły się kolejne pomysły na filmy, inwestycje, rewolucję w branży, sposoby na poszerzenie ludzkiej świadomości.

Szybko zjawia się  w książce inny Francis – histeryk, który w środku nocy pisze do swoich współpracowników, że nie życzy sobie, żeby ktokolwiek mówił do niego od tej pory Francis Ford, bo przeczytał gdzieś albo usłyszał od kogoś, że trudno traktować tych, którzy posługują się dwoma imionami, poważnie. W tym samym liście zaznacza – koniec z komuną, spłaszczoną strukturą, w której wszyscy pracują dla wspólnego dobra, koniec z nieograniczonymi wydatkami i spotkaniami, na których gadacie po próżnicy, tak gadać to mogę tylko ja. Ja tu rządzę, żądam na wszystko rachunków, pracujecie dla mnie, a komu się to nie podoba – droga wolna. Artystę przysłania człowiek demolka, który na nic nie może się zdecydować, co chwilę wymyśla coraz bardziej absurdalne rozwiązania, nie myśli o prawach pracowniczych, nieustannie wojuje ze związkami zawodowymi, płaci tubylcom głodowe stawki, manipuluje aktorami, upija ich na planie, podpisuje umowy z dyktatorem, podnajmuje od niego szwadron helikopterów, z których na co dzień żołnierze strzelają do partyzantów z klasy ludowej.

Francis Ford Coppola. RewolucjonistaSam Wasson, „Francis Ford Coppola. Rewolucjonista”. Przeł. Jan Dzierzgowski, Marginesy, 496 stron, w księgarniach od października 2024Dużą część książki zajmuje opowieść o powstaniu „Czasu apokalipsy”. Coppola był już wtedy na szczycie. Miał za sobą dwie części „Ojca chrzestnego” i „Rozmowę”, Oscary, Złotą Palmę w Cannes, wieżowiec w centrum San Francisco i własny odrzutowiec. Scenariusz do „Czasu apokalipsy” miał pierwotnie reżyserować George Lucas, jego pierwotną wersję napisał John Milius, facet od „Conana Barbarzyńcy”, obaj wchodzili w skład zespołu filmowego, o którym fantazjował Coppola i który funkcjonował przez jakiś czas, dopóki Centrala nie zorientowała się, że ekipa jest mało efektywna, więc zakręcili kurek z dolarami. Coppola wziął więc scenariusz Miliusa i pojechał z nim na kilkanaście miesięcy do filipińskiej dżungli, która miała udawać dżunglę wietnamską.

Kusi, żeby napisać, że reżyser, tak jak Kurtz grany przez Marlona Brando, nigdy z tej dżungli nie wyszedł, ale byłoby to w stylu Coppoli, który uwielbia tego typu zamaszyste spostrzeżenia. Sporo o tej całej wyprawie wiemy za sprawą Eleanor Coppoli, autorki reportażu o powstawaniu filmu, który po latach wszedł do dokumentu „Serca ciemności” George’a Hickenloopera i Faxa Bahra. Oczywiście namówił ją do niego Francis. Pierwotnie chodziło mu o to, żeby uniemożliwić wejście na plan ludziom ze studia filmowego, które wykładało kasę na projekt i chciało nakręcić klasyczny making of na potrzeby promocji. Coppola bał się, że zobaczą kolejkę górską, która porusza się donikąd, zlecił więc zadanie żonie, gdy jednak zobaczył, że nakręcony przez nią materiał nie stawia go w najlepszym świetle, zwyczajnie się wściekł. Na koniec łaskawie zdecydował, że trzeba to upublicznić, bo to jest bezcenne świadectwo czasu, precyzyjne dotknięcie fenomenu nazywającego się „proces twórczy Francisa” – oczywiście zdecydował się dopiero wtedy, gdy „Czas apokalipsy” zdążył już zarobić grube miliony i został okrzyknięty arcydziełem.

Eleanor Coppola zarejestrowała huragany, które zniszczyły scenografię, zarządzanie kryzysem po tym, jak Martin Sheen, odtwórca głównej roli, przeszedł na planie zawał serca, Filipińczyków wciągających na linach bloki skalne, dokładnie tak samo jak przed tysiącem lat ciągnęli swoje bloki niewolnicy w starożytnym Egipcie, bo Coppola zażyczył sobie wybudować w dżungli świątynię. Wyrozumiała taśma filmowa przyjęła też pseudomądrości męża, który ględzi o tym, czym jest dobro, a czym zło i że każdy ma w sobie i to, i to. Jego użalanie się nad sobą, kąpiele w rzece z cygarem, absurdalnie kosztowny balet mechaniczny, w którym tańczy na niebie kilkanaście helikopterów, wreszcie podpalenie kilkudziesięciu metrów lasu, żeby w filmie spektakularnie się paliło. Kasa się kończy, ekipa filmowa odchodzi od zmysłów i za dużo pije, Marlon Brando nie chce uczyć się tekstu, za to chce rozmawiać o psychologii postaci do rana, córka Coppoli, przyszła reżyserka, autorka „Między słowami”, zostaje wysłana do lokalnej szkoły. Prawdziwy kocioł i w tym kotle Francis, który zaczyna mieć napady paniki, bo przecież po tylu dniach zdjęciowych ciągle nie ma jeszcze zakończenia, a mimo to siada przy biurku i pisze list do współpracowników, którzy zostali w Kalifornii. W liście jest lista produktów, o które prosi. Wasson cytuje z niej kilkanaście podpunktów, ja przytoczę tylko wybór dziesięciu:

1. Skrzynka szampana Ruinar
2. Maść z oczaru
3. 1 skrzynka wody Perrier (małe butelki)
4. Mięso, tylko najlepszej jakości: eskalopki, nowojorskie steki, kotlety jagnięce etc., mrożone, pakowane osobno i dobrze opisane, żeby można je było odgrzewać pojedynczo
5. Skrzynka najlepszych win, w tym dobre roczniki Inglenook (niech Mike Bernstein dokona selekcji)
6. Kilka butelek sosów do steków, w tym egzotyczne smaki, np. pick-a-pepper etc.
7. Idź do sklepu Thomasa Cara i kup trochę przyrządów kuchennych: potrzebuję kilku drewnianych łyżek i porządnego wyciskacza do czosnku. (Przywieź też trochę czosnku ze Stanów, ten tutaj jest okropny).
8. Kawa do espresso Medaglia D-oro, w jak najmniejszych puszkach.
9. 2 butelki sambuki, 1 butelka kirschu, 1 butelka Grand Marnier, 1 butelka dobrego koniaku, 1 butelka La Tache, 1 otwieracz do coca-coli.
10. Wszystkie płyty Boba Dylana, Jacksona Browne’a i Grateful Dead – zapytaj Toma Sternberga, może ich obdzwoni i załatwi płyty za darmo.

W tym ostatnim punkcie znać rys psychologiczny szczodrego milionera liczykrupy, bufona i sybaryty. Faceta stać na najlepsze mięso i najlepsze wina, ale jak uda mu się wydębić kilka płyt bez płacenia, to będzie przeszczęśliwy. Umówmy się, mogło być gorzej, mógł przecież wpisać na listę złoty sedes albo wagon kawy Kopi Luwak. Nie rozpaczam też, że nie ma na tej liście jedynie sucharów i książek z antykwariatu. Fascynujące jest to, jak działa mózg Coppoli. Oczywiście, te wyliczenia można tłumaczyć jako odpowiedź na stres. A może Coppola tak naprawdę nic sobie nie robił z kłopotów? W każdym razie dwa lata po nakręceniu „Czasu apokalipsy”, gdy znowu zarobił dziesiątki milionów dolarów, gdy znowu zdobył Złotą Palmę i okrzyknięto go geniuszem, władował całą kasę w kuriozalną opowieść o parze w kryzysie, która mieszka w Las Vegas. Informacja o chorobie afektywno-dwubiegunowej pojawia się w książce, ale zaledwie na marginesie.

„Ten od serca”, zagrany bez wyrazu, zainscenizowany nieporadnie, boleśnie infantylny, był pomyślany jako musical, Coppola zrealizował go we własnym studiu, w którym kazał zbudować specjalny wóz transmisyjny, marzył bowiem, żeby całość zarejestrować z kilku kamer, w czasie rzeczywistym, trochę jak stare teatry telewizji. Oczywiście nic z tego nie wyszło, tak jak z marzeń o rozpoczęciu rewolucji cyfrowej w kinie. Budżet filmu, przy którym Coppola zatrudnił legendy kina: Freda Astaire’a i Michaela Powella, rósł z tygodnia na tydzień, bo jego autor ciągle wymyślał nowe warianty, naświetlał kolejne kilometry taśmy, wpadał w kolejne kryzysy twórcze, przeżywał rozterki miłosne, rozstawał się z żoną, a potem ogłaszał dzieciom, że z mamą są już po rozwodzie, a on wyraźnie zgłodniał, więc pora przydządzić rodzinny obiad. W jednym z wywiadów miał kiedyś powiedzieć: „Moja metoda polega na tym, żeby doświadczenie kręcenia filmu było jak najbardziej zbliżone do jego tematyki”. Przy „Czasie apokalipsy” się udało, tym razem miłosne rozdarcie w życiu nie przełożyło się na genialny miłosny film. Produkcja poniosła klęskę. Coppola wpadł w wielomilionowe długi, musiał sprzedać studio produkcyjne i hale zdjęciowe.

„Megalopolis”

 

Ta klęska zbiegła się z sukcesem jego protegowanego George’a Lucasa, którego kariera nie wystartowałaby bez Coppoli. Teraz młody reżyser, z miliardami na koncie, zarobionymi na „Gwiezdnych wojnach”, mógł powiedzieć do starszego kolegi: walcz, a jak zbankrutujesz, to wykupię twoje zabawki, będą czekać na ciebie, aż się odkujesz. Nigdy do tego nie doszło, ale pewnie taka myśl z tyłu głowy raczej pomaga, niż przeszkadza.

Coppola może i poniósł porażkę w walce o zmiany w przemyśle filmowym, ale równocześnie otworzył kilka przynoszących dochody hoteli oraz uruchomił własną winnicę. Wcześniej w ogóle winami się nie zajmował, ale jak już kupił ziemię, na której rosła winorośl, postanowił spróbować – udało mu się. Komu miałoby się udać, jak nie autorowi tego zdania: „Gdyby ktoś dał mi dwa miliardy, wziąłbym pożyczkę w wysokości trzydziestu miliardów i rozkręcił coś naprawdę wielkiego”.

Od czasu klęski „Tego do serca” Coppola zrealizował kilkanaście filmów, większość z nich to były zlecenia wykonywane dla kasy, które dziś nadają się tylko do zapomnienia. Może najciekawsze spośród nich są te obrazy, w których autor „Ojca chrzestnego” wałkuje najważniejszy dla niego temat – zmagania nieprzeciętnej jednostki ze społeczeństwem, które żyje starymi skryptami, i z rzeczywistością, w której dla takich jak ona nie ma zwyczajnie miejsca. „Tucker. Konstruktor marzeń” – rzecz o przedsiębiorcy, który chce wyprodukować fantazyjny samochód, czemu skutecznie przeszkadza wymiar sprawiedliwości, którego przedstawiciele siedzą w kieszeni wielkich koncernów motoryzacyjnych. „Zaklinacz deszczu” – opowieść o młodym prawniku, porzucającym zawód po brawurowym zwycięstwie nad firmą ubezpieczeniową, z lęku, że zamieni się w kogoś, kto straci kontakt z bliskimi, ideałami i wpadnie w obsesję mamony. Zupełnie niezwykle wygląda w tym korowodzie Dominik Matei z „Młodości stulatka” na podstawie powieści Eliadego – profesor, który po tym, jak trafia w niego piorun, nie dość, że młodnieje, to jeszcze jego umysł zyskuje możliwości komputera kwantowego, języków uczy się szybciej, niż ja piszę ten tekst. Matei musi uciekać przed tymi, którzy chcą zbrukać jego talent, żyje w samotności, aż trafia na kobietę, która też padła ofiarą pioruna, co z kolei skutkuje podejrzeniem, że jest reinkarnacją hinduskiego boga. Miłość między tym dwojgiem nie ma przyszłości – kobieta zaczyna się starzeć, przebywając w towarzystwie turbolingwisty, a on z bólem serca postanawia przerwać ten związek.

„Megalopolis”„Megalopolis”, reż. Francis Ford Coppola, USA 2024, w kinach od października 2024Aż wreszcie zjawiło się „Megalopolis”, już sam tytuł mógłby posłużyć za jego recenzję. Coppola myślał o tym projekcie przez lata, później przez lata zabiegał o jego sfinansowanie, w końcu zawziął się i sam wyłożył kilkadziesiąt milionów dolarów, żeby dopiąć budżet. Film wyświetlono premierowo w Cannes, gdzie miał fatalne recenzje, później były kolejne fatalne recenzje, problemy ze znalezieniem dystrybutora, skończyło się na tym, że film nadal zbiera fatalne recenzje i grany jest przy niemalże pustych salach. Ludzie licytują się w określeniach, jak bardzo jest to zły film. Faktem jest, że z mojego seansu w najmniejszej sali Kinoteki cztery osoby wyszły, czego dawno nie widziałem. Nie wiem tylko, co ich najbardziej przestraszyło – wizualny klucz, w którym zostało zrealizowane „Megalopolis”, w jakiś sposób pokrewny syntetycznej, wypreparowanej z życia rzeczywistości „Tego od serca”. Czy narracyjny chaos – wątki gubią się, bohaterowie znikają ze sceny, widać jak na dłoni, że Coppola gonił tu za swoimi genialnymi pomysłami i nie myślał ani o postaciach, ani o całości, nad o którą zadbać mieli najwyraźniej montażyści, co się nie udało, bo nie miało prawa się udać: trudno sklejką montażową zatuszować dziurę w głowie po kuli wystrzelonej z pistoletu; w filmie w jednym momencie dziura jest, a w drugim jej nie ma. Inna sprawa, że te pomysły są raczej nieudane, na czele z tym, by Imperium Rzymskie przyszłości pokazać jako świat, w którym ludzie ciągle oglądają w Koloseum gladiatorów ścigających się w rydwanach, tyle że tym razem w budynku pod dachem podwieszono ekrany ledowe. Ekrany są, ale o dziwo, nie ma komórek, ludzie korzystają z tradycyjnych telefonów, gazety drukuje się na papierze. I bądź tu mądry.

Główny bohater – Cezar Catalina to geniusz w żałobie, architekt z rodu magnackiego, trochę wzorowany na Katylinie, rzymskim polityku, który rzucił wyzwanie Cyceronowi i grupie trzymającej władzę, a trochę na Robercie Mosesie, urbaniście odpowiedzialnym za brutalną przebudowę Nowego Jorku. Śmierć żony sprawiła, że dostąpił oświecenia i wynalazł cudowny materiał, za co zdążył już odebrać Nobla. Teraz pracuje dla przyszłości na ostatnim piętrze wysokościowca, a po pracy udaje, że jest pajacem, w zasadzie nie wiadomo dlaczego. Kłody rzuca mu pod nogi burmistrz Cicero, który pracuje raczej dla teraźniejszości. Miesza też kuzyn Clodio Pulcher, syn bankiera miliardera, który wyraźnie łaknie atencji i z tego powodu idzie w politykę. Postać tego bisurmana i pasibrzucha, który mieni się trybunem ludu, wyraźnie stylizowana jest na Trumpie. Narodziny Trumpa lepiej jednak uchwycił Ali Abbasi w „Wybrańcu”, który cierpliwie rozwija relację przyszłego prezydenta z cynicznym i przegiętym Royem Cohnem, doprowadzając ją do momentu, gdy uczeń zrywa się ze smyczy, bo teraz to on jest największą atrakcją każdego nowojorskiego przyjęcia socjety, a nie Cohen. Coppola nie ma do tego cierpliwości.

Pan Wołodyjowski powiedziałby, że Coppola macha kamerą jak cepem. Raz w coś trafi, raz nabije sobie guza. Im więcej ma tych guzów, tym bardziej wydaje się zmęczony całą tą młócką. Lata przygotowań, setki przeczytanych książek, atak cały ładunek intelektualny filmu zawiera się w scenie przy stole, gdzie Katylina i Cicero przerzucają się cytatami z „Rozważań” Marka Aureliusza. W głowie ostatecznie zostaje natomiast obrazek, który wydarzył się chwilę wcześniej – żona Cicerona, pogodna staruszka, aż cała trzęsie się z radości, wsadzona na ruchomy chodnik, który ma być symbolem nowego wspaniałego świata, a tak naprawdę niewiele różni się od ruchomych chodników na Okęciu.

Nad Catalinem zbierają się w końcu czarne chmury, ale dobry bankier miliarder robi pstryk i je rozgania, i to w zasadzie całe sedno tego filmu. Geniusze tworzą, nie oglądając się na ludzi, nad nimi czuwa bogacz, tak to powinno wyglądać. W świecie proponowanym przez Coppolę bogacz finansuje geniusza nie dlatego, że chce być jeszcze bogatszy, tylko dla kaprysu. Ta dwa kaprysy sumują się w filmie w złote jajo, które po prostu zniósł artysta i postawił na środku metropolii, która, tak jak czekała na reformy, tak dalej czeka. To dla ciebie, mówi Catalin do córeczki, która raczkuje u jego stóp na scenie z widokiem na jajo, ponad głowami zwykłych ludzi. I chyba nie chodzi mu u o to, że daje jej nadzieję na lepszą przyszłość, tylko po prostu wręcza jej świat. Ta scena doskonale rymuje się ze współczesnością. W przededniu wyborów prezydenckich w USA, o których wyniku w coraz większym stopniu decydują bogacze, wychodzi na to, że Coppola mesjasz jest po prostu zwolennikiem plutokracji.