Pomysł na organizację Kongresu Kultury zrodził się na początku 2024 roku. W największym skrócie wynikał z przekonania, po pierwsze – że nowe władze mają dla kultury program jedynie doraźny, po drugie – że po ośmiu latach (dość gęstych, trzeba przyznać) potrzebna jest środowiskowa dyskusja o wyzwaniach w kulturze i dla kultury, po trzecie – że moment zmiany wytwarza pewien potencjał nadziei i oczekiwań, ale też gotowości do działania, który warto wykorzystać. Założenie, że ministerstwo po zmianie władzy jest bardziej otwarte na rozmowę ze stroną społeczną – w przeciwieństwie do władz poprzednich, które politykę miały, owszem, imperialną, ale środowiska w jego większości słuchać nie chciały – sprawdziło się o tyle, że właściwie decyzja o organizacji kongresu zapadła, zanim jeszcze na dobre rozkręcona została akcja zbierania podpisów pod poparciem dla tego pomysłu.
Dziś, dobrych kilka miesięcy później, wezwanie do Kongresu nie straciło na aktualności, choć towarzyszą nam chyba też inne emocje. Nawet wśród osób, które zmianę władzy przyjęły z radością lub przynajmniej z ulgą, pojawia się też rozczarowanie i niepokój, a czas, jaki upłynął od wyborów, pozwala dostrzec długofalowe skutki polityki prawicy dla polskiej kultury.
Po wyborach 2015
Nominacja Bartłomieja Sienkiewicza przyjęta została raczej ze zdziwieniem; nowy minister z przytupem zajął się „czyszczeniem” instytucji. Kontrola instytucji jest oczywiście jednym z możliwych narzędzi polityki kulturalnej, a przejęcie mediów publicznych, niespecjalnie przygotowane merytorycznie i prawnie, było przedstawiane jako konieczność. Hasło „rozliczeń” mocno wybrzmiewało w debacie publicznej w pierwszych miesiącach nowych rządów, na dodatek w cieniu wyborów do europarlamentu, a odzyskanie mediów publicznych dla społeczeństwa powtarzało się w programach koalicji i było jednym ze stu konkretów obiecanych przez partię w niej dominującą.
„Konkrety” to zabieg chwytliwy i teoretycznie łatwo sprawdzalny, ale można też w nim widzieć symptom właściwej dla populizmu postpolityczności. Projektowane i podejmowane działania mają odpowiadać na potrzeby „ludzi” i nie są formułowane jako część ujęć strategicznych czy długofalowych polityk. Trudno przecenić wagę symbolicznych gestów, ale niekiedy stają się nie tyle symbolami zmiany rzeczywistości, ile symptomami oddzielenia od niej. „Odzyskanie” telewizji w planie retoryki zapewne było nieodzowne, może też okazało się udane – ale raczej nie znalazło istotnego miejsca w planie polityki kulturalnej. Program TVP1 nadal zajmuje pozycję lidera oglądalności głównie dzięki transmisjom sportowym. Jednak dyskusja o zadaniach telewizji linearnej, jej miejscu w ekosystemie mediów, nie tylko publicznych, jest jedną z kilku co najmniej, które toczą się od początków transformacji – długo i bez efektów. Zatrzymuję się przy tym przykładzie, bo z jednej strony spektakularnie demonstruje słabość państwa w skutecznym projektowaniu istotnych zamierzeń, a z drugiej świetnie może posłużyć jako argument na rzecz tezy, że nie warto rozmawiać.
Objęcie funkcji przez Hannę Wróblewską można było potraktować jako wiadomość dobrą i złą lub przynajmniej niepewną jednocześnie. Samo powołanie osoby reprezentującej środowisko kulturalne, wieloletniej szefowej ważnej instytucji artystycznej, znającej problemy zarządzania kulturą to wiadomość bardzo dobra. Zarazem to powołanie kogoś bez zaplecza politycznego. Zapewne z czasem okaże się, czy to gest nadania tej sferze autonomii, czy też ograniczenia sprawstwa. Jak dotąd ministra korzysta ze swoich uprawnień zarządczych wobec instytucji jej bezpośrednio podległych, ogłasza konkursy i domaga się konkursów, opublikowane też zostały pierwsze programy na rok 2025. W ich ocenie nie będzie już czynnika oceny strategicznej, w praktyce ściśle powiązanej z priorytetami czy kryteriami o charakterze ideowym czy z obszaru wartości. Eksperci, którzy będą je oceniać, nadal muszą jednak jakoś zdecydować, co sprawia, że projekt jest dobry.
Jaka zatem ma być polityka kulturalna? W makroskali powtarza się tu dylemat dyskutowany od dawna, również w kontekście rozmaitych „przejęć” instytucji: ile ich autonomii, a ile kontroli organizatora. Jaką rolę powinna odgrywać sfera kultury – w tej mierze, w jakiej pozostaje w ogóle w gestii państwa – w jego politykach? Pytanie to obejmuje przy tym różne wymiary działalności w tym polu, przecinanym przez różne wewnętrzne napięcia i konflikty: instytucje kultury, ale też programy ministra, adresowane zarówno do instytucji, jak i osób zajmujących się sztuką, edukacją, organizacją i produkcją. Obejmuje też pytanie o rolę państwa i rolę samorządów – pierwsze daje większość finansowania, drugie zarządzają większością instytucji, bardzo ważnych lokalnie. Czy one powinny mieć swoje polityki? Na ile zależne od lokalnych zmian władzy?
Po Kongresie 2009
Wracając do pytania, czy warto rozmawiać, należy zauważyć, że efekty debat bywają również niezamierzone. Kongres 2009 odbył się w apogeum polityki kulturalnej opierającej się na dwóch podstawowych przekonaniach – że kultura jest marką i że „kultura się liczy” (zgodnie z oficjalnym hasłem Kongresu). Nikt już chyba wtedy nie wierzył, że „kultura wyżywi się sama” (oczywiście poza przywołanym w tekście Witolda Mrozka Leszkiem Balcerowiczem), ale trzeba było dowodzić, że również dokłada się do PKB (w jednym z sensów przywoływanego hasła), w próbie połączenia starointeligenckiej misji i nowoliberalnej kasy. Środowisko – zarówno instytucjonalne, jak i nieformalne – nie podejmowało tematu płac ani warunków pracy, ani projektozo-grantozy czy nadprodukcji jako istotnych i patologicznych wymiarów swojego funkcjonowania. Rok po Kongresie ukazało się po polsku tłumaczenie książki Richarda Floridy o zbawczej roli klasy kreatywnej; dość szybko okazało się, że był to łabędzi śpiew jej mocy.
Zlekceważenie Kongresu przez ówczesnego premiera, Donalda Tuska (Ministerstwo Kultury było też przecież nagrodą pocieszenia dla Bogdana Zdrojewskiego), a także zlekceważenie głosu środowiska w przygotowaniu Kongresu i jego przebiegu stało się jednym z impulsów do powołania oddolnego ruchu Obywateli Kultury, który zdefiniował kulturę jako sferę komunikacji społecznej i na takie cele przede wszystkim – jej spójności, dostępności, a także edukacji kulturalnej – domagał się 1% z budżetu. Pakt dla Kultury, który to obiecywał, został ostatecznie podpisany przez premiera Tuska oraz przedstawicieli ruchu w maju 2011 roku. O tym „efekcie” pisała już Beata Chmiel w reakcji na artykuł Witolda Mrozka. Cel 1% był wspólny, a działania ruchu przyczyniły się również do modyfikacji istniejących i powołania nowych programów ministra, nakierowanych na wspieranie czytelnictwa i działalności kulturalnej na poziomie lokalnym. Zarazem jednak dyskusje o tej wspólnej sprawie dość szybko ujawniły konflikty interesów pomiędzy osobami reprezentującymi różne strony procesów twórczych i produkcyjnych, na przykład nadawców i odbiorców treści cyfrowych.
W tym rysie historii samoorganizacji środowiska trzeba też wspomnieć Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej, powołane w celu ochrony praw osób zajmujących się zawodowo sztuką. Kilka tygodni temu zaproponowało nowe porozumienie właśnie w kwestii wysokości honorariów dla artystek i artystów użyczających instytucjom swoich prac lub je wykonujących. Forum zabiera głos również w kwestiach związanych z cenzurą i ingerencjami w autonomię działalności instytucji i twórców, na przykład w kontekście konkursów (lub ich braku). Ale podkreślam zmianę języka: artyści zostali uzawodowieni – dziś to oczywiste, ale wówczas było stosunkowo nowym złamaniem inteligenckiego decorum etosu i misji.
W 2014 roku opublikowany także został raport „Fabryka Sztuki. Podział pracy oraz dystrybucja kapitałów w polu sztuk wizualnych we współczesnej Polsce” przygotowany przez Michała Kozłowskiego, Jana Sowę i Kubę Szredera, który podsumowywał dwuletni projekt badający pole sztuki i uwikłania pracujących w nim osób: „na oparach misji”. Zwrot proletariacki w kulturze warto zaznaczyć jeszcze przykładem z dziedziny reprezentacji: w grudniu 2011 roku premierę w Teatrze Dramatycznym miał spektakl „W imię Jakuba S.” Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki. To także zmiana pokoleniowa w dyskusji o kulturze, wcielana przez osoby, dla których doświadczeniem formującym była nie PRL, ale transformacja.
Korektę do programu dla kultury (i nie tylko) wprowadziła też jednak, znów, rzeczywistość. Katastrofa smoleńska dała nowe życie mitologii i martyrologii postromantycznej, wzmacniając dyskurs narodowo-religijny. W tym samym 2011 roku Jacek Adamas w pracy „Artforum” zestawił fotografię wraku z okładką tytułowego pisma przedstawiającą projekt „Wspólna sprawa” Pawła Althamera, który 4 czerwca 2009 roku, w 20. rocznicę półwolnych wyborów, zabrał 150 osób w złotych kombinezonach do Brukseli. Akcja na dobre i na złe wpisała się w dylematy dotyczące rzeczywistego otwarcia sztuki na społeczności, jej partycypacyjności, ale też stała się symbolem instrumentalizacji tak definiowanej sztuki w imię „marki”. Dwie okładki antycypowały podział na dwie Polski, który miał organizować przez kolejne lata kolejne polskie spory – symbolizować je i przesłaniać istotę.
Po Kongresie 2016
Kongres 2016 roku był bezpośrednią odpowiedzią na objęcie rządów przez PiS i pierwsze miesiące jego władzy. Jego nieformalna organizacja jako inicjatywy środowiskowej została sfinansowana przede wszystkim ze środków m.st. Warszawy, co wzmacniało polaryzacyjny odbiór wydarzenia. W mediach i obiegu publicznym najmocniej wybrzmiał oczywiście list Marii Janion, manifest antytyrteizmu i wiary w Bildung, obie idee XIX-wieczne. Wiele osób zapamiętało też jednak gest Zbigniewa Libery, który opuścił dyskusję w demonstracji sprzeciwu wobec niepłatnej pracy. Dyskusja rozpoczęta przez OFSW nie była jeszcze wtedy powszechna, a spór o to, czy płacić czy nie osobom uczestniczącym w dyskusjach, wynikał tyle z realiów praktycznych i finansowych, ile ideowych i strukturalnych. Dla młodszych było bardziej oczywiste, że za każdą pracę należy się płaca, łatwiej z kolei było rezygnować z honorarium (lub o to nie pytać) osobom zatrudnionym w instytucjach niż artystom czy prekariuszom, były też osoby, które domaganie się płacy za udział w Kongresie uważały za „niestosowne”. Nie krytykuję tych postaw, łatwo się dziś z tego śmiać. Można powiedzieć, że wynikały z uprzywilejowania, ale wynikały też z uwewnętrznienia pewnego etosu; zysk płacony był raczej w domyślnym kapitale symbolicznym niż korzyściach finansowych. Dopiero dziś, na przykład w kontekście afery Legimi, można chyba powiedzieć, że jesteśmy w innym miejscu – warto więc odnotować czas potrzebny do zmiany nastawień mentalnych, do przekształcenia wyobrażeń na temat ról i funkcji oraz misji i płacy, a czasem do zobaczenia swojego przywileju.
W programowaniu i realizacji Kongresu ścierały się dwie perspektywy: jedna skierowana bezpośrednio przeciwko nowej władzy, „restytucyjna”, oraz druga, „reformatorska”, która wskazywała na konieczność głębokiej zmiany instytucjonalnej w kulturze. Nie musiały się wykluczać, zwłaszcza przy założeniu (słusznym, jak się okazało), że niezbędna reforma pod rządami PiS się nie dokona. Nie dla wszystkich było jednak do przyjęcia zdanie, że kryzys zawdzięczamy również sobie. Myślę, że również z tego rozpoznania zrodziły się kolejne inicjatywy samoorganizacji – jak powołanie Unii Literackiej czy Gildii Polskich Reżyserek i Reżyserów Teatralnych. Założyciele UL pisali: „Pisanie to samotnictwo. Bardzo szybko okazuje się jednak, że potrzebujemy siebie nawzajem. Trudności stwarza nie sama literatura, ale wszystko, co wokół niej: podpisywanie umów, zawiłości rynku książki, prawo autorskie”. W instytucjach – podkreślę jednak, że przede wszystkim wielkomiejskich – pojawił się z kolei ruch związkowy, który potrafi dziś skutecznie walczyć o prawa pracownicze.
Kiedy odbywał się Kongres Kultury 2016 roku, Obywatele Kultury nie byli już partnerem dla Ministerstwa, które uznało ruch za „niereprezentatywny”, powołując się również na głosy środowiskowe – z jednej strony krytykę ze strony „starych” organizacji branżowych, właściwie niezainteresowanych postulatami ruchu, z drugiej strony tymi głosami środowiska, które widziało w OK ruch „dyrektorski”.
Dokonała się zatem istotna zmiana: obywateli kultury zastąpili jej pracownicy. Zarówno poszczególne branże, jak i instytucje uspołeczniły się i powołały organizacje będące narzędziami ochrony ich praw – przede wszystkim praw pracowniczych i twórczych. Sprawczość, widoczną choćby niedawno w walce o zmiany w ustawie cyfrowej i uznanie praw twórców, osiągają w doraźnych akcjach, ale też pracują nad rozwiązaniami systemowymi. Ta samoorganizacja wiązała się jednak z fragmentaryzacją – funkcjonuje w obszarze branży lub pojedynczych instytucji; bywa przy tym, że organizacje działające w jednym obszarze nie widzą się wzajemnie lub są wręcz skonfliktowane.
O czym mówimy, kiedy mówimy o kulturze
„Królestwo za narrację” – zakrzyknął ze sceny kongresowej Przemysław Czapliński. To była bodaj główna idea Kongresu 2016 (wtedy to słowo nie wydawało się jeszcze tak zużyte), ale też z perspektywy czasu widać, że jedna narracja nie była już chyba możliwa, a może nawet – wskazana. Całości się skończyły. W dyskusjach pojawiały się postulaty kłirowania, ale już diagnoza stanu kultury przeprowadzona przed kongresem zdefiniowała pole kultury jako obszar niejednorodnych napięć. Najważniejsze oczywiście dotyczyło dominującego kierunku polityki kulturalnej: polityki silnej tożsamości narodowej wspólnoty czy liberalnej polityki rynku, marki i wzrostu czy polityki demokratyzacji i uspołecznienia. Wszystkie trzy oczywiście były obecne, choć w różny sposób: pierwsza jako program PiS, druga jako środowisko, w którym zasadniczo ekonomicznie funkcjonujemy, trzecia wreszcie w efekcie oddolnie podejmowanych inicjatyw nieformalnych i instytucjonalnych.
Analizy badawcze przygotowane przed Kongresem zwracały uwagę na rosnącą polaryzację, co w Polsce 2016 roku było widoczne gołym okiem. Definiowały też jednak proces nazwany poszerzeniem pola kultury. Przesunięcie akcentów na dostępność i edukację w propozycji Obywateli Kultury było jednym z jego przejawów, ale procesy te zaczęły się wcześniej i toczyły się w różnych wymiarach życia społecznego. Sztuka zniknęła z nazwy Ministerstwa jeszcze w latach 90., a dopełnieniem „kultury” stało się „dziedzictwo narodowe” (czyli przeszłość jako fundament teraźniejszości). Jednocześnie w obrębie akademii, nauk humanistycznych, takich jak kulturoznawstwo, ale też pedagogika, nauki o sztuce, kultura coraz częściej definiowana była w szerokiej perspektywie antropologicznej. W kolejnych badaniach socjologicznych dotyczących uczestnictwa rosnące znaczenie zyskiwały praktyki bliskie życia codziennego, jak udział w lokalnych festynach czy realizacja hobby. Rozwijała się też aktywność edukacyjna i animacyjna, w których sztukę traktowano jako narzędzie osiągania określonych celów społecznych. Zresztą jednym z efektów – niezamierzonych – Kongresu była konsolidacja środowiska animatorów kultury.
Praktyki kulturalne rozumiano zatem coraz szerzej, coraz mocniej rozbrajając wartościujące pojęcie „kultury wysokiej” czy „sztuki czystej”. Zmiana ta płynęła jednak – i płynie nadal – również z pola samych praktyk artystycznych. Zmiany technologiczne oddały narzędzia produkcji w ręce „wszystkich” („zostań twórcą na TikToku”), a ten spełniony sen awangardy, jak pisał Lev Manovich, wywrócił pojęcie artysty jako wyróżnionego indywiduum. Odbiorcy też stali się pracownikami sztuki. Obecne w sztuce nurty oparte na działaniu już nie tylko w społecznościach lokalnych, ale z nimi, włączanie w praktyki artystyczne grup mniejszościowych – niekiedy z założeniem, że kryteria artystyczne są mniej istotne, działania kolektywne oraz procesy autokrytyki instytucjonalnej podmyły i tak już słabe pomniki modernistycznego artyzmu i kultu sztuki. Dołożyły się do nich również dyskusje o warunkach pracy. Mobbing nie musi mieć twarzy wybitnej osoby twórczej, ale przykłady argumentacji tego rodzaju – jak w przypadku twórczości i sposobu pracy Krystiana Lupy czy działalności Maszy Potockiej (przy wszystkich różnicach, rzecz jasna) – pokazują też szczególny związek „wielkości” z poczuciem władzy. Last, but not least, mamy też do czynienia z kryzysem krytyki artystycznej, którą zastępują gwiazdki, punkty i głosowania i która ma słabe oparcie w słabym rynku czasopism. Uczestnictwo w kulturze i tworzenie kultury uległy zatem w ostatnich latach radykalnemu przemodelowaniu.
Społeczeństwo nie istnieje? Przed Kongresem 2024
Trudno też przewidzieć, które dyskusje okażą się skuteczne, które nie. Jedno ze wstępnych założeń Kongresu wiązało się z przekonaniem, że wiele pomysłów, rozwiązań, diagnoz jest już przygotowanych, właśnie dzięki samoorganizacji i konsolidacji poszczególnych środowisk twórczych, instytucjonalnych i edukacyjnych. Więc możliwe zadanie Kongresu to właśnie dyskusja o konkretach, na dodatek dyskusja z udziałem przedstawicieli władzy (a nie jedynie pod ich światłym patronatem), co pozwala na próbę przekucia tych pomysłów w rekomendacje, działania grup roboczych czy zobowiązania. Tym razem adresat jest obecny. Dlatego istotne jest także to, że dyskusje te nie będą się toczyły jedynie w obrębie określonych branż i grup interesów.
Przywołane w śródtytule zdanie „społeczeństwo nie istnieje”, echo politycznej refleksji Margaret Thatcher, dziś ma niestety ciężar diagnozy. Procesy indywidualizacji i prywatyzacji prowadzą do destrukcji więzi społecznych i erozji ich możliwego spoiwa – pisze o tym i mówi między innymi Małgorzata Jacyno, demonstrując postępujący zanik systemów publicznych (edukacja, zdrowie, nauka), które przestają być publiczne, więc też przestają odgrywać rolę integracyjną. Kapitalizacja dóbr wspólnych (wiedzy, dostępu do usług, kultury) sprawia, że przestają być one wspólne. Z badań uczestnictwa przeprowadzonych przed Kongresem (według koncepcji Marka Krajewskiego, we współpracy z Maciejem Frąckowiakiem i Mikołajem Lewickim) wynika też rozpoznanie rosnącej atomizacji w perspektywie praktyk kulturalnych: w tym ujęciu są one częste, powszechne, ale głównie towarzyszą praktykom życia codziennego, zapośredniczone przez technologie, a przede wszystkim w rosnącym stopniu – samotnicze.
Polska ma ogromny zasób instytucji publicznych: szkół, uczelni, szpitali i właśnie instytucji kultury. Bywa to postrzegane jako wada; wiele propozycji w polu kultury idzie również w stronę dofinansowania go za sprawą większego udziału środków prywatnych. Nikt chyba dziś nie wierzy, że „kultura wyżywi się sama”, ale najwyraźniej żywa bywa wiara w „zdrowe” mechanizmy rynkowe. Sfera publiczna, nawet tak ułomna, ma jednak ogromną zaletę: to ciągle sfera, w której można się domagać dostępności i otwartości, w której ciągle można podnosić wagę dóbr wspólnych, o którą ciągle warto walczyć jako o możliwe spoiwo społeczne.
Podkreślał to jeszcze jeden historyczny dokument, który na koniec chciałabym przywołać – „Manifest komitetu na rzecz radykalnych zmian w kulturze” z 2009 roku. Podpisało go kilkanaście osób, a sformułowany był z wyraźnym adresem polemicznym wobec postulatów Obywateli Kultury. Mniejsze znaczenie w tej perspektywie miały nakłady na kulturę, większe – sposób ich dystrybucji. Postulaty Manifestu również nie zostały zrealizowane, choć niektóre z nich są stale obecne i w horyzoncie oczekiwań powszechnych (edukacja – o niej też rozmawiamy bez skutku już trzecią dekadę) i mniej podzielanych (radykalne uspołecznienie instytucji kultury).
Pierwsze zdanie Paktu dla Kultury (po preambule) głosiło: „Przyszłość Polski zależy od wolnych, twórczych, rozumiejących się wzajemnie obywateli”. Manifest nie formułował tego wprost, ale jego autorom i autorkom chyba bliskie byłoby zdanie, że „przyszłość Polski zależy od wolnych osób artystycznych”. Z tym może dopowiedzeniem, że trudno dziś pytać o przyszłość Polski bez pytań o resztę świata.
Kultura – rozumiana i szeroko jako obszar konstruowania i praktykowania komunikacji społecznej, i wąsko jako obszar aktywności twórczej – jest wyróżnionym obszarem działalności. W obu tych wymiarach ma zdolność wytwarzania idei; do ich ożywiania potrzebna jest jak najszersza platforma. Kongres może nią być. Nie wytworzy jednej idei ani narracji, ponieważ mówimy już tylko szczątkami dawnych języków (tożsamościowych, przynależnościowych, wysokoartystycznych czy innych). Może być forum pracy nad komunikacją społeczną, zarówno w tej części, w której będzie pracował nad „konkretami”, jak i w tej, w której będzie dyskutował o ideach i pojęciach. Funkcjonujemy od lat w polikryzysie, i prawdopodobnie trzeba szukać odpowiedzi zarówno radykalnych, jak i przynajmniej częściowych. Jaka polityka kulturalna jest możliwa? Jaka potrzebna? Za pomocą jakich narzędzi możemy się definiować jako społeczeństwo? Jakie będą losy paragrafu 196? Jaki powinien być stosunek polityki kulturalnej do polityki migracyjnej? Jaki lepszy świat jesteśmy sobie w stanie wyobrazić? I długie itd.
Cykl tekstów wokół Kongresu Kultury powstaje we współpracy z Narodowym Centrum Kultury.