Nomadyczne biennale sztuki Manifesta, które od 30 lat wędruje po Europie, tym razem zawitało do Barcelony. 15. edycja projektu bierze stolicę Katalonii za case study wyzwań stojących przed metropoliami Zachodu, które w obliczu migracji, globalizacji i zagrożeń ekologicznych muszą wymyślić się no nowo – bo dawne umowy społeczne i modele rozwoju przestają działać. Problem w tym, że również samo biennale nadaje się na studium pewnego przypadku: dostarcza materiału do namysłu nad kryzysem, w którym znalazła się lewicowo-liberalna wizja rzeczywistości.
*
Barcelonie brakowało do szczęścia tylko Manifesta – można było pomyśleć, kiedy ogłoszono, że w 2024 roku nomadyczne biennale odbędzie się właśnie w tym mieście. Ostatniego lata przez stolicę Katalonii przetoczyły się masowe demonstracje. Osoby manifestujące skandowały hasło „Tourists go home” i niosły transparenty ze sloganem „Residents lives metter”. Niektórzy przynieśli także pistolety na wodę, żeby strzelać z nich do odwiedzających miasto gości. Na YouTubie wiszą filmiki z tamtych wypadków. Rodzina turystów siedzi w restauracyjnym ogródku i zajada tapas. Nagle z krzykiem pojawia się tłum Katalończyków uzbrojonych w zabawki i robi im konkretny śmigus-dyngus. Mokrzy urlopowicze wycofują się do wnętrza knajpy, ewakuując przekąski. Śmieją się, ale niepewnie. Kiedy ludzie mierzą do ciebie z pistoletów, możesz w najlepszym razie zrobić dobrą minę do złej gry, nawet jeżeli broń jest z kolorowego plastiku, razi chłodną wodą w upalny dzień, a strzelcy zapewniają, że to nic osobistego. Biorą przyjezdnych na cel jako okazy szarańczy, która, jak twierdzą, uczyniła miasto niemożliwym do życia dla jego obywateli.
Jedna z lokacji Manifesta 15: Tres Xemeneies, fot. Eva Carasol
Manifesta 15. Barcelona Metropolitana
różne lokalizacje, Barcelona i okolice, do 24 listopada 2024
W ciągu ostatniej dekady czynsz podskoczył w Barcelonie średnio o sto procent. Mieszkańcy o podwyżki oskarżają Airbnb, fundusze inwestycyjne i dysponujący nieograniczoną siłą nabywczą globalny jeden procent, który kupuje sobie w mieście pied-a-terre, bo przecież Barcelona to jedno z najfajniejszych miast na świecie. Turystyka kreuje miejsca pracy? Owszem, ale w większości prekarne i źle płatne. Barcelończycy są więc wściekli. Jeżeli latem witali turystów salwami z pistoletów na wodę, to z czym czekają jesienią na gości przybywających na Manifesta?
Chodząc po ulicach Barcelony, czuję się, jakbym słowo „turysta” miał wypisane na czole. Może nawet widać po mnie, że zatrzymałem się w Airbnb, które ma tak fatalny wpływ na tutejszy rynek nieruchomości? Kiedy zaczynam zwiedzać Manifesta, rozglądam się ostrożnie. Nikt jednak nie każe mi wracać do domu ani nie polewa mnie wodą. To ostatnie nie miałoby zresztą sensu, bo i tak jestem już mokry; Hiszpanię nękają ulewne deszcze i Barcelona nie jest wyjątkiem. Zaś ekipa Manifesta robi tę imprezę nie od dziś i jest świadoma kontekstu, więc nie stworzyła festiwalowego eventu w stylu Biennale weneckiego, obliczonego na przyciągnięcie kosmopolitycznego tłumu art-turystów. Proponuje zdecentralizowane, postartystyczne antybiennale.
Manifesta ma burzliwą historię, w której znaleźć można zarówno edycje kapitalne, jak i porażki, a nawet kompromitacje – jak choćby niesławna edycja w Petersburgu, otwarta w 2014 roku wkrótce po zaborze Krymu przez Rosjan. Za porażkami nomadycznego biennale stały oczywiście błędy, ale nie tylko: w grę wchodzi także gotowość tej imprezy do podejmowania ryzyka. Manifesta nie boi się eksperymentu; za to ten projekt zawsze lubiłem i szanowałem. Bezpiecznych, przewidywalnych wystaw jest w świecie sztuki tyle, że nie potrzebujemy jeszcze jednej, która z założenia skazana jest na sukces.
Eksperyment podjęty w Barcelonie jest śmiały. Organizatorzy zawiadamiają, że 15. edycja rozgrywa się na obszarze 3000 kilometrów kwadratowych, w 12 miastach, które należą do regionu metropolitalnego stolicy Katalonii. Spośród 16 głównych lokalizacji biennale tylko jedna znajduje się w centrum Barcelony. Manifesta nie zaprasza zatem do dołączenia do tłumów przechadzających się po La Rambli, lecz do wyprawy na przedmieścia, do miast satelickich, do sypialni metropolii i jej zon przemysłowych. Trasa omija Sagradę Familię, którą wybudował wielki Gaudi, wiedzie za to do „Sagrady Familii elektryczności”, jak nazywana jest brutalistyczna, fantasmagoryczna elektrownia wybudowana w latach 70. na plaży Morza Śródziemnego – a także do opuszczonych fabryk, modernistycznej willi, klasztoru z IX wieku, a nawet do jednego więzienia.
W 2020 roku, mimo szalejącej pandemii, Manifesta bohatersko otworzyły się w Marsylii. Kuratorował je wówczas tercet Katerina Chuchalina, Stefan Kalmar i Alya Sebti, a więc osoby z rankingu Power 100 – najbardziej wpływowych figur artworldu. Poprzednią edycję w Prisztinie przygotowała pochodząca z Kanady Catherine Nichols, obecnie kuratorka w prestiżowym Hamburger Bahnhof w Berlinie. W Barcelonie biennale zrezygnowało z zapraszania branżowych gwiazd. Ta edycja w ogóle nie ma kuratora, stoi za nią zespół złożony z założycielki Manifesta Hedwig Fijen, dwójki Kreatywnych Mediatorów oraz jedenastki Artystycznych Reprezentantów miast z regionu metropolitalnego. Na każdym kroku pookreślany jest demokratyczny i kolektywny charakter procesu stojącego za stworzeniem wydarzenia. Ta retoryka i nomenklatura sygnalizują, że Manifesta nie przyjechały do Barcelony, żeby zrobić show z udziałem osób artystycznych, które brylują na targach sztuki w Bazylei, lecz by jeszcze raz sprawdzić, czy sztuka wciąż potrafi być czymś więcej i czymś innym niż dobrem luksusowym.
Chaplin i zamek kapitalizmu
Istota Manifesta 15. polega na decentralizacji biennale, więc ta edycja nie posiada wystawy przewodniej; ma jedynie coś w rodzaju kwatery głównej. Mieści się ona w dawnej siedzibie domu wydawniczego Gustavo Gil w dzielnicy L’Eixample; to jedyny wypadek, w którym szlak biennale przecina się z popularnymi szlakami turystycznymi Barcelony. Sam obiekt to obsypana architektonicznymi nagrodami perła katalońskiego modernizmu z lat 50., a więc z czasów dyktatury. Genius loci jest jednak oczywiście antyfrankistowski; przed demokratyzacją Hiszpanii wydawnictwo należało do bastionów środowisk liberalnych i postępowych.
Os Furafollas, „Zamek kapitalizmu”, Manifesta 15. / fot. S. Szabłowski
W pięknym przeszklonym holu tego eleganckiego budynku wita nas instalacja – ogromny domek z kart. A właściwie nie tyle domek, ile „Zamek kapitalizmu”. Został on zbudowany przez teatralny kolektyw Os Furafollas i po raz pierwszy pojawił się na demonstracji Ruchu Oburzonych, która w 2011 roku odbyła się w Barcelonie na Plaça de Catalunya. Oburzeni (Indignados) domagali się bardziej społecznej gospodarki rynkowej, regulacji kapitalizmu, ograniczenia wpływu sektora finansowego na demokrację. Ich ówczesne postulaty pozostają aktualne, ponieważ żaden nie został do tej pory spełniony. „Zamek kapitalizmu” ma trzy poziomy. Dolny tworzą karty reprezentujące surowce energetyczne, głównie paliwa kopalne. Środkowy tworzy nielicząca się z konsekwencjami konsumpcja i klasa średnia oraz fasadowa demokracja. Konstrukcję wieńczą karty przedstawiające sektor finansowy, branże big tech oraz przemysł zbrojeniowy. Os Furafollas wskazują, że ta budowla, jak każdy domek z kart, gotowa jest się w każdej chwili rozsypać. I wtedy ujrzymy, że na rewersach przedstawień wymalowane są litery, które układają się w hasło „inny świat jest możliwy”.
W tle „Zamku kapitalizmu” wyświetlany jest fragment „Dyktatora” Charliego Chaplina. Nakręcony w 1940 roku film jest polityczną antyfaszystowską komedią, ale na Manifesta oglądamy jego finał, a ten utrzymany jest już w tonie poważnym, wręcz patetycznym. „Nasze życie może być wolne i piękne, ale zapomnieliśmy, jak żyć – woła grany przez Chaplina bohater. – Chciwość zatruła ludzkie dusze. Zniewoliła świat nienawiścią, marszowym krokiem doprowadziła nas do nędzy i rozlewu krwi. Osiągnęliśmy dużą prędkość, ale zamknęliśmy się w sobie. Maszyny, które miały nam dać bogactwo, wpędziły nas w niedostatek. Wiedza uczyniła nas cynicznymi, spryt sprawił, że staliśmy się twardzi i nieżyczliwi. Za dużo myślimy, za mało czujemy. Bardziej niż maszyn potrzebujemy być ludzcy, bardziej niż inteligencji, potrzebujemy życzliwości i delikatności. Bez tych cech nasze życie wypełnia przemoc, która zgubi nas wszystkich”. Przemówienie kończy słowami: „Zawalczmy o świat rozumu, w którym nauka i postęp niosą szczęście wszystkim ludziom. Żołnierze, w imię demokracji, zjednoczmy się!”.
Chaplin, który wzywa, by nie tracić nadziei, że zdołamy zburzyć kapitalistyczny domek z kart, zakreśla ideologiczną ramę Manifesta. W gmachu wydawnictwa Gutavo Gil zaczynają się one od trzech wystaw. Projekt „Arxius Negres: Fragments of an anticolonial metropolis” to zbudowana z artystycznych interwencji, archiwaliów, dokumentów, ale również z muzyki, kuchni i okruchów życia codziennego opowieść o czarnych społecznościach Barcelony. Tematem kolejnej wystawy „Escola de Passats. Barcelona and the radical political imagination” jest tradycja politycznego oporu i samoorganizacji w stolicy Katalonii. Narracja zaczyna się od XIX-wiecznych ruchów robotniczych w dobie kolonializmu i industrializacji. Nie omija rzecz jasna hiszpańskiej wojny domowej, Barcelona nie tylko była wówczas bastionem republiki, lecz również miejscem, w którym doszły do głosu znacznie bardziej radykalne, anarchistyczne i syndykalistyczne koncepcje porządku społecznego. Kończymy w dniu dzisiejszym, w którym mieszkańcy miasta pozostają znani z tego, że kiedy im się coś nie podoba, nie siedzą cicho; rząd w Madrycie przekonał się o tym parę lat temu, kiedy Katalończycy o mało co nie ogłosili niepodległości.
Kadr z filmu „Dyktator”,Charlie Chaplin
Trzecia wystawa traktuje o alternatywnych projektach edukacyjnych, które w XX wieku rozwijały się w Katalonii w opozycji do konserwatywnego szkolnictwa skalibrowanego na produkcję posłusznych poddanych. W Hiszpanii ten model nauczania związany był z Kościołem katolickim, który miał ogromny wpływ na edukację. Reżym Franco oczywiście gorliwie go utrwalał, ale i w szkolnictwie neoliberalnym stare koncepcje wciąż żyją, przywdziewają jedynie nowe, ponowoczesne kostiumy.
Wystawy w Gustavo Gil są wymagające – mało jest w nich artystycznej alegorii, dużo archiwaliów i dokumentów. Kto jednak włoży wysiłek w studiowanie tych ekspozycji, zostanie wynagrodzony wiedzą, która może przydać się w dalszej podróży przez topograficzne i symboliczne wymiary metropolii. Ta podróż też jest wymagająca: trzeba pokonywać dziesiątki kilometrów, zmieniać środki lokomocji i mieć wygodne buty, żeby ogarnąć zdecentralizowane biennale. Padający co chwilę deszcz dodatkowo podnosi poziom trudności. Do odwiedzenia pozostało jeszcze 15 głównych lokalizacji rozrzuconych w 11 miejscowościach.
Narracja Manifesta podzielona jest na trzy tematyczne klastery. Każdy składa się z kilku wystaw i każdy ma swoje miejsce w geografii imprezy. W okolicach ujścia rzeki Llobregat, która wyznacza zachodnie granice aglomeracji, znajdziemy projekty należące do klasteru „Balancing Conflicts”. W rejonie rzeki Besos, płynącej przez wschodnie krańce obszaru metropolitalnego, oglądamy „Imagining Futures”. W czterech miasteczkach położonych w kotlinie Valles i masywie górskim Serra de Collserola, który zamyka obszar wielkiej Barcelony od północy, ulokowane są wystawy i projekty składające się na klaster „Cure and care”.
Restos de Sueño, 2024 © Bea Bonafini. Fot. Manifesta 15 Barcelona Metropolitana / Cecília Coca
Klasztor
Każdy klaster ma swoją wystawę przewodnią. Dla rozdziału „Cure and care” jest nią ekspozycja zrealizowana w miasteczku Sant Cugat del Vallès, na terenie dawnego benedyktyńskiego opactwa, którego mury pamiętają IX wiek. Samo miejsce jest znacznie starsze; na dziedzińcu klasztoru podziwiać można archeologiczną odkrywkę – zarys budowli z czasów rzymskich. W tych starożytnych ruinach włoska artystka Bea Bonafini umieściła swoje rzeźby – ceramiczne różowe formy, które układają się w sylwetki kobiet, a może raczej postaci chtonicznych bogiń, Wielkich Matek. W opisie czytamy, że realizacja jest pokłosiem rezydencji rzeźbiarki na Malcie i wizyt, jakie złożyła w tamtejszych neolitycznych świątyniach, które należą do najstarszych zachowanych miejsc kultu na świecie.
Manifesta pisze, że masyw Collserola, w którym położony jest klasztor, to zielone płuca Barcelony. W tych okolicznościach przyrody biennale proponuje rozważania nad „uzdrowieńczymi mocami kultury, znaczeniem troski o siebie, innych i środowisko”, a także nad relacjami między ciałem i umysłem oraz duchowymi podstawami, na których mogłaby się rozwijać nowa etyka troski obejmującej nie tylko drugiego człowieka, lecz również to, co nie-ludzkie. Praca Bonafini, która w przestrzeń opactwa wprowadza odwołanie do starszych od chrześcijaństwa matriarchalnych mocy, dobrze wprowadza w ton tych rozważań. W krużgankach i celach klasztoru Sant Cugat wystawiają niemal wyłącznie kobiety. Wiele prac wpisuje się w modę na tkaniny artystyczne, która w ostatnich latach przetacza się przez międzynarodowe imprezy. Duże nadzieje pokładane są również w powrocie do przednowoczesnych tradycji i mądrości przodków, a szczególnie przodkiń. Koncepcje wywiedzione z dyskursu feministycznego i queerowego wydają się oczywistą alternatywą dla paradygmatu neoliberalnego, którego korzenie są zapuszczone głęboko w patriarchacie – nieprzypadkowo na wystawie pojawia się klasyczka nurtu, Judy Chicago. Granica między sztuką i białą magią, a także rozróżnienie między figurą artystki i dobrej wiedźmy bywa na tej wystawie nieostra; wracamy do New Age’u, zaktualizowanego tak, by lepiej pasował do współczesnej, postgenderowej wrażliwości.
Willa
Na drugim końcu miasta, nad brzegiem morza, leży Casa Gomis. Podobnie jak Gustavo Gil, ta zjawiskowa willa to klejnot modernistycznej architektury katalońskiej. Dom wciąż należy do rodziny Gomis, która wybudowała go w latach 50. Ulokowana w rezerwacie Llobregat rezydencja pomyślana była jako miejsce wytchnienia od miejskiego zgiełku. Dziś sąsiaduje z lotniskiem El Prat; kilkaset metrów od willi wyrosło ogrodzenie z drutem kolczastym, za którym ciągną się pasy startowe. Co kilka minut Casa Gomis drży w posadach od huku przylatujących i odlatujących samolotów. Port lotniczy, który obsługuje rzesze turystów przybywających do Barcelony, stale się rozrasta; ma apetyt na dalsze obszary rezerwatu i chętnie pożarłby również działkę, na której stoi Casa Gomis. Czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce na główną lokację klastera „Balancing conflicts” – rozdziału poświęconego szukaniu równowagi między wzrostem i rozwojem a ochroną zasobów, natury i spuścizny przeszłości?
Wśród artystów, pokazywanych w Casa Gomis, jest Antoni Tapies, wielki kataloński twórca, klasyk światowej sztuki informel. W latach 60. należał do bywalców willi. Funkcjonowała ona wówczas jako salon ludzi kultury z Barcelony, czasem również jako polityczny azyl: środowisko, które się tu spotykało, miało nieprzejednanie antyfrankistowskie poglądy. Prace Tapiesa pokazywane są w jednej z licznych sypialni. W sąsiedniej oglądam piękny film Any Mendiety „Ocean Bird Washup”, dokamerowy performans wykonany na meksykańskiej plaży w 1974 roku. Artystka jest oblepiona białymi piórami; wchodzi do oceanu, kładzie się w wodzie i pozwala, by fale rzucały nią jak lalką, obmywały z pierza, krok za krokiem wyrzucały na brzeg. W kuchni ekoaktywistyczny kolektyw Paisanaje odtwarza przepisy na zrównoważone posiłki serwowane w kantynie Escola de Bosc – Leśnej Szkoły, zainicjowanego w 1914 roku awangardowego projektu edukacyjnego, który przyszłości szkolnictwa szukał w harmonii nauki z naturą.
W salonie Lola Lasurt rozwija opartą na archiwaliach opowieść o Els Amics del Sol – Przyjaciołach Słońca – założonej w 1915 roku w Barcelonie pionierskiej grupie naturystycznej, która praktykowała doskonalenie ciała i ducha w głębokiej relacji z przyrodą. Zaś w holu wystawione są zdjęcia Carlosa Pereza Siguiera, ikonicznej postaci w historii hiszpańskiej fotografii. W latach 70. Siquier na zlecenie Ministerstwa Turystyki dokumentował krajowe plaże. Zdjęcia z tego portfolio uznane zostały przez zamawiających za zbyt prowokacyjne, by pokazać je publicznie; światło dzienne ujrzały dopiero po dwóch dekadach. Ukazują preludium boomu turystycznego, który w czasach globalizacji miał rozwinąć się w Hiszpanii w potężną i trudną do kontrolowania gałąź przemysłu przekształcającą rynek nieruchomości, rynek pracy, a także krajobraz.
Te i inne wystawione w Casa Gomis prace układają się w interesującą wystawę, ale artystom i artystkom show kradnie dom. Zaprojektowana przez Antoniego Boneta i Castellanę willa sama jest świetnym przykładem „równoważenia konfliktów” – między architekturą i krajobrazem, nowoczesnością i przyrodą. Jest elegancka i jednocześnie wygląda, jakby stała tu od zawsze, była częścią pejzażu, który wkracza do wnętrza przez przeszklone ściany. Z drugiej strony to miejsce tworzy wrażenie zatrzymanego czasu, który stanął wraz z kresem modernizmu. Luksusowy sprzęt do odtwarzania muzyki (Gomisowie słynęli z audiofilskich pasji) i telewizory w sypialniach to antyki, obicia wykonanych na zamówienie mebli spłowiały, wszystko pokrywa się patyną. Wyposażenie wnętrz jest integralną częścią projektu Castellany, więc domu nie można przemeblowywać; od lat 70. nic się tu nie zmieniło.
W tym skansenie nowoczesności jest coś odrealnionego; chętnie zostałbym tu dłużej, pooddychał jeszcze tą niesamowitą atmosferą, tym bardziej że na zewnątrz znów zaczęło padać, a do najbliższego przystanku, z którego można złapać autobus, jest dobry kilometr. W Casa Gomis naraz może przybywać jednak zaledwie kilkanaścioro zwiedzających; wizytę trzeba wcześniej zarezerwować i jej czas jest ograniczony. Mój właśnie się skończył. Na zewnątrz jest już ciemno i po paru krokach wpadam po kostki w błoto; ulewa zmieniła otaczający willę ogród w grzęzawisko.
Casa Gomis, fot. Manifesta 15.
Panoptykon
Kilkadziesiąt kilometrów od Casa Gomis, w położonej na wschodnim krańcu aglomeracji miejscowości Mataró, wchodzę do więzienia. To nie byle jaki zakład karny, lecz oddane do użytku w 1863 roku najstarsze w Hiszpanii więzienie panoptyczne, zaprojektowane ściśle według recepty Jeremego Benthama. Z tego zabytku korzystali jeszcze frankiści, którzy trzymali w nim dysydentów. W 1967 roku obiekt zamknięto. Na nowo otwarty został w XXI wieku jako instytucja kultury – Mataró Art Contemporani. Tej jesieni centrum sztuki, które sale wystawowe urządzone ma w dawnych celach, gości nomadyczne biennale.
Zanim Barcelona stała się mekką turystów, była miastem przemysłowym. Jako punkt zwrotny w historii metropolii wskazuje się letnią olimpiadę z 1992 roku; aktem symbolicznym było zaś wyburzenie jednej z dzielnic fabrycznych nad brzegiem morza i postawienie na jej miejscu futurystycznej wioski olimpijskiej. Na igrzyska przyjechały rzesze ludzi – i przyjeżdżać już nie przestały. Barcelona z miejsca pracy dla mieszkańców zmieniła się w scenerię do spędzania wolnego czasu dla przybyszów. Produkcja dóbr przeniosła się gdzie indziej, często za granicę. Bezrobocie w Hiszpanii jest najwyższe w Unii Europejskiej i wynosi prawie 12 procent (w Polsce niecałe 3). Wśród ludzi młodych osób niemogących znaleźć zatrudnienia jest jeszcze więcej – to blisko 30 procent.
Po przemysłowej przeszłości Barcelonie zostało mnóstwo postindustrialnych obiektów. Niektóre z nich odwiedziłem na szlaku Manifesta. Sztuka świetnie czuje się w dawnych szwalniach, cegielniach i montowniach. A w więzieniach? To, które odwiedziłem w Mataró, nasuwało myśl, że choć teoretycznie każdy obiekt da się przerobić na centrum sztuki, to może niektórych nie warto. Architektura tego miejsca na każdym kroku zdradza posępne pochodzenie, mury zdają się nasiąknięte opresją i przemocą, która się w nich rozgrywała. Manifesta urządziło w więzieniu Mataró jedną z wystaw klastra, „Imagining futures”. Ciężko jednak było się skupić na filmach wideo z różnych stron świata wyświetlanych w celach i oddać się wyobrażaniu przyszłości. Nie mogłem powstrzymać się od zerkania na ciężkie metalowe drzwi z irracjonalną obawą, że zaraz się zatrzasną i sala wystawowa znów zmieni się w karcer, którym kiedyś była.
Exudates, 2024 © Eva Fàbregas. Fot. © Manifesta 15 Barcelona Metropolitana / Ivan Erofeev
Katedra elektryczności
Na szczęście główna część klastera, „Imagining futures”, nie rozgrywa się w więzieniu, lecz w budowli zwanej Tres Xemeneies – Trzy Kominy – miejscu, które stało się wizytówką Manifesta15. Na widok tego obiektu trudno choć na chwilę nie otworzyć ust z podziwu i zdumienia. Każdy z trzech kominów mierzy dwieście metrów; wszystkie są częścią budowli, która wygląda jak scenografia do trzeciej odsłony „Diuny” Villeneuve’a – świetnie nadałaby się na nową siedzibę złowieszczego rodu Harkonenów albo pałac galaktycznego imperatora. W rzeczywistości to nieczynna elektrownia. Wybudowano ją na śródziemnomorskiej plaży w Sant Adria de Besos w duchu monumentalnego, wizjonerskiego brutalizmu. Inwestycja pochodzi z lat 70. W 2011 roku elektrownię zamknięto pod naciskiem lokalnej społeczności; wytwarzała nie tylko prąd, lecz również wielką ilość zanieczyszczeń, które czyniły całą okolicę niezdatną do życia.
Barcelończycy przezwali budowlę „Sagradą Familią Elektryczności”; porównanie do dzieła Gaudiego nie jest od rzeczy, bo w obu wypadkach w grę wchodzi architektura wizjonerska. O ile jednak właściwą Sagradę Familię odwiedzają tłumy, o tyle ta „elektryczna” pozostawała w ostatnich latach zamknięta na głucho. Dopiero dzięki nomadycznemu biennale Trzy Kominy stały się dostępne dla zwiedzających, w tym także, a właściwie przede wszystkim, dla mieszkańców miasta. To ważne, ponieważ lokalna społeczność doprowadziła wprawdzie do zakończenia działalności Trzech Kominów, ale kiedy koncern energetyczny będący ich właścicielem chciał zburzyć obiekt i sprzedać nadmorską działkę pod budowę apartamentowców, ci sami mieszkańcy stanęli w obronie industrialnej katedry. I znów odnieśli sukces, Tres Xemeneies udało się wpisać na Listę dziedzictwa kulturowego Katalonii. Od dekady trwają dyskusje nad przyszłością obiektu; na stole leżą koncepcje zaadaptowania go na centrum artystyczne. Wejście Manifesta na teren byłej elektrowni jest milowym krokiem w tym kierunku.
Wystawa zrealizowana w takim miejscu jak Tres Xemeneies należy do tych, które nie mogą się nie udać; postindustrialne wnętrza są tak spektakularne, że cokolwiek się w nich pokaże, wygląda dobrze. Jesteśmy w dawnej fabryce prądu, więc wiele prac dotyka tematu energii w kontekście politycznym i ekologicznym. Emilija Škarnulytė pokazuje poetycki, nadrealistyczny film zrealizowany w ruinach atomowej elektrowni w Ignalinie, wideo wyświetlane jest w dawnym centrum sterowania „Sagradą Familią Elektryczności”. W innym zakamarku betonowego kolosa oglądamy „Jedenasty” Dżigi Wiertowa, awangardową propagandówkę nakręconą z okazji dziesiątej rocznicy rewolucji październikowej. Film przedstawia budowę wielkiej elektrowni wodnej na Dnieprze w Zaporożu. Putinowska wojna przeciw Ukrainie nadała posępną aktualność tej archiwalnej pochwale ludzkiej mocy ujarzmiającej rzeki – wiosną tego roku elektrownia stała się obiektem ataków rosyjskich agresorów i w znacznej mierze została zniszczona.
W Trzech Kominach nie brakuje też osób artystycznych, które starają się zmierzyć z nadludzką skalą przestrzeni, realizując tytaniczne instalacje. Na przykład Kiluanji Kia Henda zbudował cały las; tworzywem są szczątki drzew, które spłonęły w pożarach w czasie fal upałów nawiedzających Katalonię w dwóch ostatnich latach. Na najwyższej kondygnacji elektrowni Asad Raza rozwiesza gigantyczne draperie. Ogromne okna hali od dawna nie mają szyb; po wnętrzu hula wiatr wiejący od Morza Śródziemnego, z Afryki, z Globalnego Południa – i staje się choreografem, który dyryguje tańcem białych tkanin. Ta praca jest jedną z najpiękniejszych, jakie można zobaczyć na Manifesta. W jej tle duet Claire Fontaine – ten sam, który stworzył tytułową pracę tegorocznego Biennale w Wenecji, „Foreigners everywhere” – zamontował neon „When women strike the world stops”. Sentencja świetnie współgra z banerem, który Jeremy Deller umieścił przed wejściem do Trzech Kominów: „Parla amb la Terra i ella et respondera” („Mów do Ziemi, a ona ci odpowie”).
*
Wychodząc z Trzech Kominów, chylę czoła przed ambicją Manifesta – zaadaptowanie tego miejsca tak, by zwiedzający mogli bezpiecznie wejść do przepastnych hal, które od dekady były pustostanem, to nie lada operacja; a przecież to tylko jedno z miejsc, które nomadyczne biennale udostępniło i zmieniło w przestrzeń ekspozycyjną oraz miejsce zdarzeń – bo ta impreza to nie tylko wystawy, lecz również bogaty program towarzyszący. Hedwig Fijen i jej zespół uczynili wiele, żeby nie wyprodukować kolejnego biennale wyglądającego jak showroom targów sztuki. Chcieli zrobić różnicę. Pytanie tylko jaką – i czy ten zamiar się powiódł.
Podróż, na którą zaprasza Manifesta 15, pozwala lepiej zrozumieć metropolię, zobaczyć jej anatomię ukrytą za fasadą centrum zmienionego w pułapkę na turystów – poznać urbanistyczny organizm, na który składają się przedmieścia, osiedla, zony przemysłowe, ale również znajdująca się w tym obszarze natura: rzeki, wzgórza, nieużytki. W tym sensie ryzykowny pomysł, jakim była decentralizacja biennale i rozegranie go na powierzchni 3000 km2, sprawdził się. Fragmentaryzacja dyskursu to już inna sprawa. Manifesta 15 to nie tyle wielowątkowa opowieść, ile luźna federacja wystaw, projektów, nierównych, jeżeli chodzi o poziom, i utrzymanych w różnych poetykach. Wstyd przyznać, ale trudno było mi odpędzić kłopotliwie niehoryzontalną myśl, że temu projektowi oprócz zastępu artystycznych mediatorów i reprezentantów przydałaby się jeszcze, a może nawet przede wszystkim, osoba kuratorska. Nieobecność kuratora jest w tym wypadku wyrazem braku zaufania do modelu sztuki zaprogramowanego na wytwarzanie spektaklu opartego na arbitralnych wyborach, hierarchii, celebrowaniu artystycznych indywidualności. Współczesną sztukę podejrzewa się, że dała się skorumpować, przeszła na stronę jednego procenta. Te podejrzenia nie są bezpodstawne. A przecież rezygnacja z nadania dyskursowi (a właściwie zbiorowi dyskursów, na jakie rozpada się barcelońska edycja) wyrazistej artystycznie formy, a nawet, nie bójmy się tego słowa, stworzenia pewnej wizji – jest wylewaniem dziecka z kąpielą.
Oto bowiem na biennale sztuki, jakim są Manifesta, najbardziej brakuje właśnie tego, czego tylko sztuka potrafi dostarczyć: transgresji, obrazów wartych więcej niż tysiąc słów – choćby najmądrzejszych. Inaczej mówiąc, brakuje momentu przekroczenia aktualnego horyzontu wyobraźni. Tym wyraźniej odczuwa się wypalenie, którym podszyte są manifestowane na biennale zaangażowanie i deklaracje wiary w lepsze jutro. Kultura troski, (mroczna) ekologia, krytyka antropocenu i potępianie patriarchatu, kult mądrości przodków, zapraszanie do kręgu solidarności osób nie-ludzkich, rzecznych, kamiennych, roślinnych, oburzanie się na neoliberalizm – pojęcia, wyobrażenia i polityczne koncepcje, którymi operuje Manifesta, są używane, a nawet gorzej – są zużyte. Powtarzane w kółko, brzmią nie tyle jak zbiór argumentów, ile litania, którą recytuje się z pamięci.
Prehension , 2024 © Asad Raza . Fot. Manifesta 15 Barcelona Metropolitana / Ivan Erofeev
Od litanii zaś Manifesta płynnie przechodzi do sentymentalizmu; biennale deklaruje zainteresowanie przyszłością, ale ciągle ogląda się na przeszłość, na modernizm, na rok 1968, na New Age, historyczne ruchy społeczne i zrywy. Kiedyś to był socjalizm! A jaką racjonalną i klarowną projektowało się architekturę! Modernistyczne budynki z lat 50. i 60. rzeczywiście są piękne, zwłaszcza jeżeli, jak czynią to Manifesta, sięgnie się po ich najwybitniejsze przykłady. Ja jednak nie chciałbym żyć w tamtych czasach, a już na pewno nie w ówczesnej Hiszpanii. W Polsce zresztą też nie.
Wsłuchując się w dyskurs Manifesta, mam wrażenie, że grana jest płyta, którą słyszałem w ostatnich latach na zbyt wielu biennale i wystawach. Nawet ją lubię, ale jest coraz bardziej zdarta. Może odtwarzając ją w kółko, gramy na czas, przeczekujemy, w nadziei, że przecież muszą się w końcu pojawić świeże idee, które na nowo rozpalą nasze dyskursywne emocje?
Manifesta 15 należą do tych postartystycznych projektów, z których dyskursem nie sposób się pokłócić – bo przecież trzeba być Donaldem Trumpem, żeby polemizować z tezą, że miasto to złożony postnaturalny ekosystem, a nie plansza do gry w podnoszenie cen nieruchomości, w którą grają inwestorzy i deweloperzy. I trudno też się nie zgodzić, że projektowanie przyszłości miasta wymaga troski, obywatelskiej partycypacji i równoważenia konfliktów, a nie rozwiązań wprowadzanych przez rządy silnej ręki, niezależnie od tego, czy będzie ona niewidzialna, jak ta, którą w pięść zaciska rynek, czy też będzie należała do demagoga machającego do tłumu zahipnotyzowanego jego retoryką.
Populiści są specjalistami od prostych rozwiązań złożonych spraw. Rozwiązania proponowane przez Manifesta są niemal równie skomplikowane, co same problemy, które są przedmiotem rozważań. W tym sensie barcelońska edycja nomadycznego biennale nadaje się na case study kryzysu, w jakim pogrążona jest lewicowo-liberalna strona spolaryzowanego świata. Po tej stronie znajdują się ogromne zasoby intelektualne, a także racja, ale wizję, która działa na zbiorową wyobraźnię, mają dziś populiści i reakcjoniści. My będziemy zatem robić zdecentralizowane, wielowątkowe, oparte na researchu wystawy, a tymczasem realny świat urządzać będą wizjonerzy.
Na plaży koło Trzech Kominów nomadyczne biennale urządziło restaurację i klub festiwalowy, w którym miały się odbywać różne towarzyszące wydarzenia, ale z powodu stale padających deszczy trzeba je było odwołać. W czasie kiedy zwiedzałem Manifesta, tonęła Walencja. Kilka dni po moim wyjeździe ulewy w Barcelonie jeszcze się wzmogły, zalewając lotnisko El Prat. Jeszcze chwilę później wybory w USA wygrał kandydat, który neguje zmiany klimatyczne. Różne znaki na niebie i ziemi wskazują, że jeżeli chcemy liczyć na stworzenie lepszego świata, to jego przekonująca wizja potrzebna jest szybko, bo czas, który mamy do dyspozycji, się kończy.