400: Okna szerokie i długie
Szkoła pisania „Dwutygodnika” / fot. Mateusz Grochocki

16 minut czytania

/ Literatura

400: Okna szerokie i długie

Konstanty Famulski

Mit krytyki ostrej wydaje mi się jadowicie patriarchalny. I niepotrzebny. Są gorsze powieści, są gorsze wiersze – to jasne. Ale zrównanie jakiejś książki z błotem nie służy właściwie nikomu. Może tylko recenzent przy takiej okazji ma szansę popisać się swoim intelektem?

Jeszcze 4 minuty czytania

I

Czasem trudno mi się powstrzymać od fabularnego patrzenia na własne życie. Rok temu któregoś piątku wpadłem z ulicy na spotkanie autorskie debiutującej poetki. Nieznana mi wówczas Joanna Łępicka podarowała mi na ładne oczy swoją książkę, „Zeszyt ćwiczeń”. Kilka miesięcy później recenzję tej książki dołączyłem do zgłoszenia na warsztaty pisarskie „Dwutygodnika”.

Debiut Joanny Łępickiej jest napisany z dużą świadomością siebie i słowa, ale też zupełnie po omacku. Ten tomik jest introspektywny i przemyślany albo niemal przypadkowy, może oba naraz. Obawiam się, że nie jestem tego w stanie stwierdzić. Bo to książka, gdzie pisanie tożsamościowe i pisanie pod formę zacierają się nawzajem.

Ta wewnętrzna sprzeczność jest dla mnie największą barierą w odbiorze. Też – ta nieścisłość – stała się dla mnie centralna w lekturze, wracałem do niej, niby do schowanego skrzętnie wytrychu, gdy nie byłem w stanie stwierdzić, o co właściwie autorce chodziło. Bo nie jest to wcale oczywiste. Z jednej strony klasyczne formy, z drugiej próby stanowienia o sobie podmiotu.

Tom jest niby-synkretyczny, łączy pożyczone pomysły, metadialogi. Książka próbuje zawrzeć prawie każdą nową dykcję – takie musiało być założenie „Zeszytu ćwiczeń”, czyli ćwiczeń z formy, stylu, z poetyki. Powracający, uznany przez krytykę za kluczowy wers, czyli: „chciałbym być obrotowy”, mówi chyba też, mniej więcej, tyle. Ale kiedy dodamy do obrotowej poetyki obrotową tematykę, obrotowy podmiot, obrotowe obrazowanie, obrotowe metafory – to przyprawić to może jedynie o zawroty głowy.

Nie pisałbym o tym wszystkim w tonie zarzutu, gdyby nie fakt, że autorka mówi o tomiku jako o „pisaniu tożsamościowym”, a ja nie mogę się tu doszukać nawet skrawka jakiejś osobistości, jakiegoś podpisu. Wiersze wydają się sterylne i przestylizowane – a koncept tomu raczej dusi dykcję poetki, niż działa na korzyść książki. Próbuję wytrychu: może to o tożsamości queerowej, która tak właśnie funkcjonuje, że ma wiele twarzy naraz? Ale wydaje mi się, że queerowość to jednak coś więcej niż przymierzanie różnych tożsamości, sztywne i binarne. To płynna wielotożsamość, konkretna i bezwstydna; to zaciemnianie, umykanie. Tymczasem trudno mi wskazać formę, w której autorka czuje się swobodna i nieskrępowana. Zdaje się ona męczyć w – narzuconych sobie – poetykach. Naprawdę smutny paradoks: obrotowe figury, które miały coś o podmiocie mówić, zupełnie przesłoniły „ja” autorki.

Siłą poezji Łępickiej nie jest wyobraźnia, nie tożsamość, nawet nie poetyckie obrazowanie. Jest nią wywrócenie na drugą stronę osiadłych w kulturze form – tam momentami zachodzi coś naprawdę ciekawego (jak choćby w wierszach „Vilanella” czySonet”). Ale mam wrażenie, że zostało ono potraktowane naskórkowo, bardziej jako pretekst aniżeli sens tomiku. Gdy tego brak, poetce zdarza się błądzić po rozczarowujących peryferiach współczesnych poetyckich dykcji.

Najlepsze, co gdzieś w tomiku jest, przykryła odgrzana metafora z wczoraj, mamrotanie polisyndetonem pod nosem, po prostu: rzyganie przez zeugmy. Co innego zostało, jak liczyć na bardziej osobistą i skupioną drugą książkę?

Dziś w ten tekst nie wierzę i się pod nim nie podpisuję.

II

Jadę na ostatnie piętro starego warszawskiego biurowca, a w trakcie jazdy mogę dokładnie policzyć wszystkie sekundy w minucie. Zawieszony na stalowej linie pokoik stał się moją wygodną mikrokawalerką w centrum stolicy. Pokonałem tę trasę ze dwadzieścia razy, jadąc na warsztaty pisarskie „Dwutygodnika”, zjeżdżając na peta, wracając, by rozmawiać o literaturze, i znów zjeżdżając, by pójść do domu. W górę i w dół, od parteru po podniebne biuro. Niedługo odwiedzę przyjazną mi windę po raz ostatni. Mam dwadzieścia lat.

Szkoła pisania „Dwutygodnika” dobiega końca i powinien ją wieńczyć jakiś tekst, a ja widzę siebie i swoje pisanie o kulturze jedynie we fragmentach, jak pajęczynę na łazienkowych kafelkach. Te warsztaty miały wprowadzić młodych ludzi w pisanie, a z jakiegoś powodu głos więźnie mi w gardle.

W miarę trwania zajęć coraz bardziej przygniata mnie myśl o debiucie krytycznym, o wycinaniu sobie miejsca w dyskusji, o wpychaniu gdzieś swoich zaśniedziałych trzech groszy. Pierwotnie chciałem taką właśnie brzydką monetę (dwie lub trzy monety) umieścić gdzieś między Piotrem SadzikiemKrzysztofem Sztafą, napisać coś o nowej książce Doroty Masłowskiej, „Magicznej ranie”. Ten pomysł wydawał mi się podwójnie zabawny i podwójnie ciekawy – raz, że nie mam żadnej nostalgii do prozy Masłowskiej, bo kiedy debiutowała, nie było mnie nawet w planach, a kiedy pisała dalej – składałem klocki. Po drugie, Sadzik to mój promotor, a ja czułem coś nęcącego w takim starciu. Ale od wybryku wolę chyba szczerość, szczególnie że miło się najpierw przedstawić światu zamiast na wejściu wymachiwać sztyletem.

To wszystko oczywiście tło. Przede wszystkim porzuciłem ten pomysł, bo nie miałem szczególnie jaskrawej wizji, o czym w kontekście Masłowskiej pisać. Właściwie – poza może fragmentem „wspomnieniowym” – zgadzam się z tym, co napisał Sztafa na łamach „Małego Formatu”, może tylko inaczej rozłożyłbym akcenty. „Magiczna rana” wydaje mi się książką przejściową. Z jednej strony budowaną wielkomiejskim idiolektem, surrealistyczną („Malaya”, „Znajomy I” i „Znajomy II”) – czyli taką, z jaką może się kojarzyć Masłowska. Z drugiej strony są tam fragmenty, które kierują to pisanie na inne, zaskakująco nieraz wrażliwe tory, taka jest choćby historia pisarki na stypendium („W raju”), nawet jeśli nieco przestrzelona, szyta grubą i starą nicią. Wydaje mi się, że „Magiczna rana” to książka chimera znanej nam Masłowskiej i tej, której powieści jeszcze przeczytamy – póki co dostajemy muszle i piach z „Wysp”, a przynosi je nam ktoś w dresie Silnego. Z kolei tekst Sadzika zadziwia swoją przychylnością, ale poza tym traktuje Masłowską jako pretekst do dyskusji o czymś innym – tu wchodzi Gombrowicz i cała polskość, z nią problemy, „sejsmografy” i inne czary.

Słowem: wbijanie się między dwóch znanych i poczytnych piszących, wyciąganie nieścisłości i niedopowiedzeń, wskazywanie zbyt szybko napisanych słów, wydrapywanie zupełnie niemagicznej rany byłoby na pewno jakimś sposobem na nie byle jaki debiut dla młodego krytyka.

Zamiast tego mogę co najwyżej zaproponować wodnisty esej. Może – mimo wszystko – będzie w nim coś bardziej wartościowego niż w pisanej na siłę brawurowej polemice, ćwierć-natchnionym szkicu albo recenzji-już-zrecenzowanej, przegadanej książki? Chciałbym więc dać – może nie propozycję – ale pewien pomysł, jak może wyglądać pisanie o literaturze i kulturze. Opowiedzieć, jak porusza się w tym świecie osoba młoda i nieznana. I zastanowić się, jakie jest, jakie będzie pisanie moje, moich rówieśników – pisanie najmłodsze.

III

Jest początek lata, plaża nieopodal Kołobrzegu jest chłodna, zaróżowiona od zachodu. Jestem tu na festiwalu literackim, właśnie skończyła się niesłuchana przez nikogo prelekcja. Szum fal rozcinają odgłosy otwieranych butelek, zapach papierosa miesza się z zapachem zioła i jodu. To fenomen zwany „literackim afterem”.

Dosiadam się do trzech redaktorek pewnego krakowskiego pisma. Rozmawiamy o książce Łępickiej. Im się raczej podobała, ja obstaję przy swoim. Na nic jednak niuans, bo rozmowa skacze po tematach jak pijany pająk nartnik – to jednak impreza. Z trzech redaktorek dwie zajmuje bardziej mój wiek niż moja opinia. Pewnie jestem młody i gniewny i nic mi się nie podoba? Może? Ale chyba nie. Bo to jednak świetne, że ludzie piszą, że chcą pisać, że chcą wydawać, że chcą się tym dzielić i rozmawiać o tym do późnej nocy, w najodleglejszych zakątkach Polski. Zbyt łatwo jest chyba o tym zapomnieć. Morze podpływa, odpływa.

Maciej Jakubowiak – prowadzący moje zajęcia – w tekście „Czy możemy się już nie kłócić?”, gdzie rozlicza się ze zbyt bezwzględnej krytyki, pisze: „nie żebym miał wyrzuty sumienia albo żeby było mi głupio”. A ja, choć jestem gdzieś w przedsionku krytycznego pisania, już je mam. I jest mi na wejściu głupio. Sam tworzę i wiem przecież, z jak delikatnej materii lepi się artystyczne dzieła. Skąd więc ta fantazja o krytyce „prawdziwej”? O krytyce „ostrej”? Komu jest ta krytyka potrzebna? Komukolwiek?

Jak było widać po głośnym laptopowo-diagnozującym tekście Adama Wrotza, a raczej po reakcjach na ten tekst, przestrzeń krytyki i rozmowy o kształcie literatury to przestrzeń internetowej inby, błyskotliwego obrzucania się gównem – kto efektowniej je podkręci, wygra. Ale to dalej zabawa fekaliami. Wszyscy się ubrudzą.

Mit krytyki ostrej wydaje mi się jadowicie patriarchalny. I niepotrzebny. Są gorsze powieści, są gorsze wiersze – to jasne. Ale zmieszanie jakiejś książki z błotem nie służy właściwie nikomu. Może tylko recenzent przy takiej okazji ma szansę popisać się swoim intelektem? Na mnie osobiście największe wrażenie robią recenzje introspektywne, które dzielą się przeżyciem osobistym i wielobarwnym, które zostawiają benzynowe plamy na naszych osobistych interpretacjach.

Takiej właśnie krytyki szukam i chciałbym móc taką krytykę oferować, budującą i jarzącą się, ciekawą, inną. Współczesna literatura jest gdzieś na marginesie świadomości kulturowej, a grono osób, które interesuje ten delikatny, inteligentny i – niestety – hermetyczny świat, jest niewielkie. Najcenniejsze, co w tym wszystkim jest, to wspólnota.

Za to potrzebę dojechania czegoś i kogoś słabego można zrealizować chyba gdzie indziej niż, na przykład, w „Dwutygodniku”. Polecić coś?

IV

Do stolicy nadchodzi powoli jesień, wychodzimy z niewielkiej biblioteki gdzieś na Woli, gdzie jeszcze chwilę temu nagrodzona poetka opowiadała o swojej książce. Zaraz siedzimy w zapomnianym przez wszystkich, może poza licealistami (można tam palić), kawiarenko-barze, gra fatalna muzyka. Rozmawiamy o złych warunkach pracy w kulturze, o trudnościach promocyjno-wydawniczych, o upierdliwych redaktorach. Atmosfera jest nieco defetystyczna, ale ciepła. Dziewiętnasty miesiąc na morzu, a kapusty coraz mniej.

Frazes-nie-frazes: najpiękniejsze, co znalazłem we współczesnej literaturze, to ludzie. I to zupełnie niesamowite doświadczenie, że można dosiąść się do autorów, nad których książkami się spłakało albo które były tak śmieszne, że dzwoniło się do brata i czytało mu fragmenty. Nie trzeba sobie wyobrażać, że za kawałkiem papieru stoi jakiś fantomowy autor geniusz, opisywany na Wikipedii od poczęcia po grób. Kiedy się o tym zapomni, można poznać rzeczywistego człowieka i jest to jednocześnie niemały zawód, i największa przyjemność. Coś autentycznego.

V

Gniewny i młody, któremu nic się nie podoba. Na warsztatach siedzimy przy podłużnym stole, a okna na jedenastym piętrze są szerokie i długie. Widać z nich, jeśli nie cały świat, to przynajmniej całą Warszawę. Patrzę na innych młodych piszących i atmosfera jest niezbyt gniewna, raczej spokojna, może nieco zmęczona.

Siedzą tu najróżniejsi ludzie: doktorantka, licealistka, krytyczka. To właściwie one i oni zmrozili resztki mojej zagubionej fantazji o krytyce „ostrej i celnej”. Najcenniejsze, co wyniosę z tego biura nad chmurami, z przejażdżek windą, z nielimitowanych kaw, to ich słowa. Kiedy twoja perspektywa zostaje rozproszona, ciężej o monochromatyczność i tępy, czarno-biały kontrast. Podoba mi się tak wiele rzeczy, które ludzie mówili na tych spotkaniach. Podoba mi się tak wiele książek, które przywoływali. Podoba mi się ich inna krytyka. Z okien widać PKiN i ptaki, a jak ktoś się postara, zobaczy też niespieszne fale, chłodną toń.

Niedługo odwiedzę przyjazną mi windę po raz ostatni. Zjedziemy nią w dół i pójdziemy do baru, żeby pogadać. O książkach, o bolączkach, porażkach i sukcesach, dziewczynach, chłopcach, osobach. Dwudziesty miesiąc na morzu, a kapusty dawno brak.

VI

Pisanie to rzecz na słuchawki, na nocne autobusy, na poczwórne espresso i tak dalej, mniej romantycznie. To samotna rzecz. Osoby piszące są jak kraby pustelniki. Wpadamy na siebie potem na plażach, a niedopasowane muszle, zbyt szorstkie, za ciasne, spękane, strasznie nas uwierają. Na piasku ustawiamy się w rządku. Przekazujemy sobie swoje wapienne skorupy, wymieniamy się, większe na mniejsze, twardsze na delikatniejsze. Na wspak przechadzamy się plażą. Bałtyk jest spokojny i granatowy. I może gra niezła muzyka?

VII

Debiut Joanny Łępickiej jest napisany z dużą świadomością siebie i słowa. Pisarka poszukuje czegoś nowego i rzadkiego na granicach poetyckiego instrumentarium. Tomik jest przemyślany i dokładny. I nawet w miejscach, gdzie poetka wypada na moment z rytmu (na myśl przychodzi „I’m so random”), zaraz wraca w takt z nowo-starym pomysłem. To książka tożsamościowa, upięta jednak w klasyczne formy, a w tym splocie, niby powidok, majaczy coś naprawdę świeżego i interesującego.

Podmiotka stanowi o sobie na różne sposoby, głównym z nich jest opisanie siebie na stelażu klasycznych form. Ale dzieje się to zawsze w ruchu, w krzywym zwierciadle. Przy pierwszej lekturze umknąć może piętrowość tej poezji. Bo nie są to tylko Barańczakowe kalambury i sonety – kiedy Łępicka pisze rondo, jest to jednocześnie forma starofrancuska i jej własna, osobista. To wcale nie banalne, bo kiedy poetce wygodnie, porzuca sztywne zasady metrum danej formy – to one pracują dla niej, nie ona dla nich.

Tom jest niby-synkretyczny, łączy pożyczone pomysły, metadialogi. Książka próbuje zawrzeć prawie każdą nową dykcję – takie musiało być założenie „Zeszytu ćwiczeń”, czyli ćwiczeń z formy, stylu i poetyki. Powracający, uznany przez krytykę za kluczowy wers „chciałbym być obrotowy” mówi chyba też, mniej więcej, tyle. Obrotowość tej książki dzieje się w ciągach, w dynamicznych zrywach – co zaskakujące, w książce pisanej w nieustannym nawiązaniu do kultury starej i osiadłej.

400

„Dwutygodnik” ma już 16 lat, opublikowaliśmy 400 numerów, a w nich 11 i pół tysiąca tekstów. Sto numerów temu oddaliśmy rolę redaktorów praktykom i praktyczkom – tym, których na co dzień na łamach opisujemy i przepytujemy. Numer 400. oddajemy w ręce absolwentek i absolwentów dwutygodnikowej Szkoły Pisania. Debiutujący na łamach autorzy i autorki piszą o nowych płytach, spektaklach, książkach, wystawach, kinofilii. A „Dwutygodnik” , jakby powiedział jeden z naszych nowych autorów, „czuwa, żeby dyskusja nie zgasła”.

Mam tylko jedno istotne zastrzeżenie do tego pisania. Popis zręcznego posługiwania się całym wachlarzem poetyckich narzędzi może sprawiać, że ginie gdzieś głębszy sens. Momentami tak właśnie jest w „Zeszycie ćwiczeń”. Niektóre wiersze, destylowane z modnych fraz i pomysłów, mogą wydawać się przez to mało osobiste. To ryzyko, które Łępicka czasem przeskakuje, czasem omija, czasem na moment w nim ginie. Ciekawi mnie, jak wyglądałyby jej wiersze spoza tej książki, wiersze poza poetyką ćwiczenia i ogrywania.

Mimo wszystko największą siłą tej poezji jest wywracanie na drugą stronę osiadłych w kulturze form. „Vilanella” i „Sonet” wydają mi się szczególnie udane. I jest to jednocześnie pretekst i sens tomiku, jego krzywozwierciadlana natura, której sekret zawarty jest przecież w tytule. To wprawka, w której próby dykcji i stylu są kreacyjne i twórcze – więc to ćwiczenia wobec samej siebie. To „Zeszyt ćwiczeń”, nie zeszyt ćwiczeń.