Wendy Eisenberg mają wizję. Jako gitarzyści wirtuozi, którzy współpracowali z Billem Orcuttem, Davidem Grubbsem, Ruth Garbus i Kramerem, byli wszędzie, tu i tam, swoje widzieli; gdy dodać do tego doświadczenia ich wyjątkową słabość do słowa pisanego, wyłania się portret osoby obserwującej i interpretującej świat w zupełnie idiosynkratyczny sposób. Nic więc dziwnego, że ich głównym przedmiotem zainteresowania stał się songwriting, który w sercu ma potrzebę wtłoczenia osobistego punktu widzenia w dźwięk. Songwriting wyrastający wprost z klasycznego rozumienia tej praktyki zawartego w „Wielkim śpiewniku amerykańskim”, piosenkowym kanonie obejmującym zarówno wyciszone introspekcje folkowych włóczęgów, jak i pompatyczną inżynierię popu z Brill Building.
O ile Eisenberg sporo mówią o tych „towarzyszących im przy pisaniu duchach”, to już dawno temu skonsolidowali własny punkt widzenia: w ich piosenkach zawsze go słychać. Są przepełnione nim w niemal musicalowy sposób, często rozliczają się z pisaniem i bawią formą, przeskakują zwiewnie ze zgrywnego balladziarstwa w szczerość, z rozbrajających melodii do atonalnych riffów, brawurowo utrzymują balans między wirtuozerią a bezbronnością.
Eisenberg zawsze mieli konceptualizujące oko, a ich literacki sznyt sprawiał, że często pisali o własnej muzyce: wydaniom ich płyt najczęściej towarzyszą meandry poetyckich, zabawnych i urzekających akapitów, elaborujących na temat autobiograficznych kontekstów, tytułów (jak w przypadku wybitnego „Auto” z 2020, napisanego w samochodzie, ale też inspirowanego automatycznością gry na instrumencie i autofikcją) oraz technicznych założeń (jak te dookoła „Bent Ring”, rezultatu zamiany gitary na banjo). Podobny tekst towarzyszy wydanemu 13 września przez American Dreams albumowi „Viewfinder”, który z doświadczenia laserowej korekcji wzroku robi przyczynek do rozważań na temat punktów siedzenia i widzenia. „Co tracimy, kiedy zaczynamy widzieć rzeczy klarownie?” – pyta. „Co pozostawało poza naszym polem widzenia i co to znaczy, że wreszcie to coś widzimy?”
Rzecz w tym, że na pierwszy rzut oka poza polem widzenia Wendy Eisenberg nie zostawało tak wiele. Zajmują się w końcu songwritingiem, a co za tym idzie – obserwacją, praktyką sztuki, której centrum jest własny punkt widzenia, własne oko. Na „Viewfinder” przeprowadzają więc coś na kształt naukowego doświadczenia – songwriterskie oko jest tu raz po raz otwierane i zamykane, a efekty zmian skrupulatnie zapisywane. Zamknięcie dokonuje się poprzez oddanie kontroli w ręce zespołu improwizatorów, którzy współinterpretują składający się na „Viewfinder” cykl piosenek – towarzyszą im Zekkereya El-Magharbel, Andrew Links, Chris Williams, Booker Stardrum i Tyrone Allen, młodzi muzycy z różnorodnych rubieży nowojorskiego i kalifornijskiego jazzu. Otwarcia Eisenberg dokonują sami, a ich wzrok jest tu bardziej skoncentrowany niż kiedykolwiek.
Wendy Eisenberg „Viewfinder”, American Dreams 2024Proces twórczy, który odbywa się w czasie rzeczywistym na zasadzie kolektywnej mediacji, często skutkuje bardziej konserwatywnymi efektami niż wielkie jednostkowe projekty – improwizatorzy gromadzą się wokół wspólnego punktu odniesienia, który najczęściej znajduje się w przeszłości. Tak jest też tutaj, co nie jest złą rzeczą; okrutnym byłoby skazywać tak sprawnych muzyków na służbę bezwzględnej innowacji. Toteż na przykład puzonista Zekkereya El-Magharbel, którego solowy dorobek również demonstruje silną ciągotę konceptualną, na „Viewfinder” nawiązuje raczej do późnego postbopu, przywodząc na myśl Grachana Moncura w jego najbardziej umyślnych wydaniach; Eisenberg, pianista Andrew Links i trębacz Chris Williams czerpią z późniejszych nurtów, kolejno przywołując pazur nowojorskiej awangardy i rozważną elegancję klasycznego ECM-u. Mimo osadzenia w folkowej tradycji rozbieżne rodowody instrumentalistów czynią „Viewfinder”-jako-album-jazzowy dużo bardziej nieprzewidywalnym, niż można by się spodziewać po jazzowym cyklu piosenek z roku 2024.
Ale mimo deklarowanego sceptycyzmu względem osobistego postrzegania „Viewfinder” olśniewa najmocniej, kiedy wizja Eisenberg staje się klarowna, kiedy ich głos i pióro zajmują centralną pozycję. Ta klarowność może być zimnokrwista – jak wtedy, kiedy śpiewają, że „healing takes forever”. Ale może też być jak pierwszy dzień wiosny, który skłania do spojrzenia prosto w słońce. W „Set a Course”, które następuje po 22-minutowej improwizowanej suicie „Afterimage”, Eisenberg śpiewają w otchłań; ubóstwo bodźców przyciąga ucho bliżej, ucho dopowiada bodźce, słyszy duet na głos i szum mikrofonu. Zespół, gdy dołącza, ma w sobie nową energię: cisza tworzy grunt pod rozmowę, rozmowa wykoleja się w wesoły hałas, wszyscy dzielą się swoimi ulubionymi myślami. Pośród zgiełku Eisenberg cytują partię gitary z „Elliott”, piosenki otwierającej ich debiutancki album sprzed dekady; trochę jak przyjaciel opowiadający któryś raz ulubioną anegdotę, której nadal chce się słuchać.
400
„Dwutygodnik” ma już 16 lat, opublikowaliśmy 400 numerów, a w nich 11 i pół tysiąca tekstów. Sto numerów temu oddaliśmy rolę redaktorów praktykom i praktyczkom – tym, których na co dzień na łamach opisujemy i przepytujemy. Numer 400. oddajemy w ręce absolwentek i absolwentów dwutygodnikowej Szkoły Pisania. Debiutujący na łamach autorzy i autorki piszą o nowych płytach, spektaklach, książkach, wystawach, kinofilii. A „Dwutygodnik” , jakby powiedział jeden z naszych nowych autorów, „czuwa, żeby dyskusja nie zgasła”.
Clou programu to „In the Pines”, spektakularne odrzucenie spektaklu, logiczny efekt zbliżenia, które następowało przez minioną godzinę i typowego dla Eisenberg zdystansowanego, mądrego spokoju; takiego, który porusza znajomością świata i koi wzruszeniem ramion w jego obliczu. Przez dwie pierwsze minuty rozproszone solo na kontrabasie zachęca do zamknięcia oczu. Gdy już się to zrobi, Eisenberg zaprasza do delikatnej subwersji tego bardziej znanego „In the Pines”, klasyka amerykańskiego śpiewnika: „In the pines, in the pines, no one’s not shivering”, śpiewają, odrzucając dramaturgię oryginalnego „In The Pines”, gdzie sosny były miejscem przytłaczającej samotności. „Can you see, can you see, can you see me? God, what a lonely, lonely point of view. Can you be? Can you be? Can you just be?”.
„Blues to prawdy życia”, mówił Willie Dixon, a prawdy życia, jak okiem sięgnąć, wszyscy ze sobą dzielimy. Dobrze, że w służbie takiego sięgania mamy oczy tak wprawne, jak te Wendy Eisenberg.