Podobno od szumu morza można zwariować. Jeśli przyjdziesz nad wodę tylko na chwilę, żeby posiedzieć na plaży – wtedy ujdziesz cało. Gdybyś została na dzień, dwa, całe życie, głos fal zacząłby się wrzynać między zwoje mózgu i w końcu zastąpił myśli. Dlatego w konfrontacji z nim nie pozostaje nic innego, jak tylko uciec i zapomnieć.
Nigdy nie byłam nad morzem, a po lekturze „Lunety z rybiej głowy” Patryka Zalaszewskiego nie popadłam w szaleństwo. W tej prozie wszyscy – łącznie z narratorem – jesteśmy już tylko turystami i krążymy po jednej małej krainie pamięci. Jedna wioska, jedna przystań, trochę morza (głównie z daleka), okazjonalnie więzienie i klasztor, takie dwa zamki poza czasem, które trzeba sobie dowyobrażać. Wśród zdań klarownych i pełnych powietrza, jakimi napisana jest ta proza, raczej nie grozi nam zagubienie, ale i tak dostajemy mapę w postaci katalogu uwierających spraw.
Zwięźle, ważąc słowa, bezimienny narrator opowiada o dorastaniu na wsi – bez nazwy, bez czasu i przestrzeni. Jest wybrzeże, jest po wojnie, nic dokładniej nie warto nazywać. Ojciec wypływa w morze, wujek cwaniak wynajduje coraz to kolejne metody wzbogacenia się, dziadek udaje, że wcale nie zginął na wojnie, babka robi, co do niej należy, to znaczy daje się lać dziadkowi, żeby mógł udowodnić, że ma się dobrze. Poza tym sąsiedzi: małżeństwo z dwójką utopionych synów, pijak, ksiądz, którego kazań nikt już nie słucha, bo oszalał, wioskowy głupek, koledzy, którzy namawiają do niepotrzebnych i okrutnych pokazów brawury. Świat narratora jest smutny, szary, przepełniony codziennym strachem przed tyranią ojca oraz niepewnością, którą wprowadza obecność „na wpół znikniętego” dziadka. W takim świecie dorasta się do bycia pożytecznym, małomównym i twardym.
Patryk Zalaszewski, „Luneta z rybiej głowy”. Czarne, 152 strony, w księgarniach od listopada 2024
Zalaszewski serwuje nam wybór sytuacji pokracznych, tragicznych i fantasmagorycznych, śmierci, nieoczekiwanych ratunków, przemocy i przekroczeń tabu. Spraw, których okrucieństwa i dziwności młody narrator nie był w stanie do końca zrozumieć. A przynajmniej nie potrafił wyzwolić się wobec nich od uczucia, które dopiero pod koniec opowieści jest w stanie nazwać wstydem. Zadry tkwią, nieprzetworzone składają się na człowieka, który w końcu musi je opowiedzieć, żeby się wytłumaczyć. Mimo że mówienie jest w świecie, wobec którego to rozliczenie się odbywa, zwykłą stratą czasu.
W dwunastu opowiadaniach, które składają się na „Lunetę z rybiej głowy”, obserwujemy proces ponownej socjalizacji do miejsca, które – trochę jak dziadek, który gubił kolejno ręce, nogi, głowę, a wreszcie zgubił się cały – zniknęło, ale nie chce umrzeć. Tej wsi, tych ludzi, nawet tego dziecka nie ma, trzeba nauczyć się o nich jakoś mówić. Zaczyna się od rzeczy prostych i już właściwie oswojonych, oczywistych, od śmierci znanej, zrozumiałej, choć nadal strasznej. Potem wywołane zostają potwory i pojawi się cały arsenał środków w typie realizmu magicznego, w końcu opowiada się tu tak, jak zapamiętywało to dziecko – ze słyszenia, z dziwnej, przepoczwarzonej opowieści hulającej po podwórkach.
To właśnie najbardziej transgresyjne momenty stanowią najsłabsze ogniwo książki. Wątek queerowo-zakonny („O babci, zakonnicy i myszy”), ładnie skonstruowany w ramach poszczególnych scen, zaskakuje głównie samym pojawieniem się w książce, bo potem prowadzony jest dość konwencjonalnie, mimo prób zbicia czytelnika z tropu wprowadzeniem na scenę elementów nadprzyrodzonych. Jako zamknięta całość stanowiłby pewnie udany przykład realizacji tej bardziej magicznej, baśniowej strony „Lunety”. Wydaje się jednak, że jest to też moment, w którym autor traci kontrolę nad precyzją swoich wycyzelowanych zdań, sili się na rozpoetyzowanie, a ono wychodzi niezgrabnie i tylko zaciemnia wykonany z dużą wrażliwością rysunek. Jakbyśmy zostali zniesieni o jedną metaforę za daleko. Bo też Zalaszewski jest najcelniejszy (najprawdziwszy?) wtedy, kiedy po prostu wyciąga na świat życia ludzi, których nikt nigdy nie starał się zrozumieć („O listach pisanych do Staśka Bawołka”). Odbicie tego szczerego zainteresowania drugim człowiekiem znajdujemy też w fabule: przecież właśnie tego uczy narratora matka.
400
„Dwutygodnik” ma już 16 lat, opublikowaliśmy 400 numerów, a w nich 11 i pół tysiąca tekstów. Sto numerów temu oddaliśmy rolę redaktorów praktykom i praktyczkom – tym, których na co dzień na łamach opisujemy i przepytujemy. Numer 400. oddajemy w ręce absolwentek i absolwentów dwutygodnikowej Szkoły Pisania. Debiutujący na łamach autorzy i autorki piszą o nowych płytach, spektaklach, książkach, wystawach, kinofilii. A „Dwutygodnik” , jakby powiedział jeden z naszych nowych autorów, „czuwa, żeby dyskusja nie zgasła”.
Chodzą razem – syn i matka – do domów umierających ludzi, żeby słuchać tego, co musi być powiedziane przed śmiercią. To jedyna szkoła, jaka jest dziecku dostępna, w niej uczy się opowiadać. Spowiedź – to najważniejsze, co można zrobić w życiu. Większość bohaterów Zalaszewskiego cierpi na głęboką samotność czy osobność, moment wypowiedzenia siebie – jeśli w ogóle się wydarza – jest dla nich punktem granicznym, decydującym o życiu lub (częściej) śmierci. Milczenie dotyczy przede wszystkim mężczyzn, którzy – zamknięci w patriarchalnym wzorcu „chłopaki nie płaczą” – dosłownie więdną i znikają. Pokazywanie mechanizmów, za sprawą których toksyczne wzorce męskości więżą ludzi i tworzą z nich domowych tyranów, to nic nowego, ale trzeba oddać autorowi, że na bardzo ograniczonej przestrzeni, jaką sobie daje, sprawnie rozgrywa wszystkie karty. Finalny układ jest raczej poruszający, a nie łzawy, a bywa i piękny.
Mimo wszystko upierałabym się, że „Luneta z rybiej głowy” to nie jest książka o śmierci, choć trup ściele się w niej gęsto. Zresztą jak w wielu jej podobnych. W szerokim nurcie (jakiejś odnodze „zwrotu ludowego”, czymkolwiek on jest) nowych tekstów o tym, jak to jest być (przede wszystkim) dzieckiem na wsi w obliczu tragedii/beznadziei PRL-u/pisku transformacji, dużo się pisze o śmierci i jej przeżywaniu. Weronika Gogola w „Po trochu” traktuje ją jako wygodną puentę w przebiegu bystrych, wygrzebanych z dziecinnej pamięci historyjek, a Łukasz Barys w „Jeśli przecięto cię na pół” – jako podręczną metaforę rozdarcia wsi lat 90. między przeszłością a przyszłością. Wreszcie Aleksandra Tarnowska we „Wniebogłosie” rozpracowuje kojącą moc rytuału pogrzebowego, w którym wspólny udział wrażliwego syna i „twardego” ojca pozwala zasklepić rozjątrzoną wyrwę po śmierci najbliższej osoby.
W „Lunecie” opowieść o odchodzeniu mogłaby być z łatwością ułożona według któregokolwiek z tych pomysłów, bo zaczyny ich wszystkich się w książce pojawiają. Różni Zalaszewskiego od Tarnowskiej czy Barysa nieuznawanie odchodzenia. W „Jeśli przecięto cię na pół” śmierć – i matki, i pewnej struktury społecznej typowej dla wsi – jest straszna i niezrozumiała, ale wyobrażalna, mieści się w granicach działania świata. W opowiadaniach Zalaszewskiego wydaje się po prostu nienormalna. Bardzo rzadko ktoś umiera naprawdę, najczęściej po prostu znika, mówi się o nim co najwyżej „jest na dnie morza”, „po prostu go nie ma”, tak jakby wyszedł i miał wrócić.
Dotyczy to nie tylko jednostek, ale też całej wsi. Jej (pozorna) zmiana podyktowana prozaicznym upływem czasu i zmianami demograficznymi (sam narrator przecież z niej wyjechał) traktowana jest jak coś głęboko niewłaściwego. To nie powinno się wydarzyć, wieś przy przystani powinna – zdaje się myśleć opowiadacz – mieć jakąś przyszłość. Tymczasem jest jej absolutnie pozbawiona – czuć wręcz, jak zgrzyta piasek między trybikami historii. I w końcu nawet przeszłość zaczyna znikać.
Narrator próbuje wrócić do domu, ale to już nie jest możliwe. Świat, który opuścił, jest naznaczony wiecznym strachem. Systemowa przemoc, której nie mogli przekroczyć ojciec i dziadek, coraz bardziej oddziela przestrzeń, w której się działa, od nazwanych i zaznaczonych na mapie miejsc. A wieś – całkiem po prostu znika. Żaden z bohaterów wspomnień narratora nie chodzi już na przystań. Są starsi, mniej męscy (prawdziwy mężczyzna, jak wymownie przekonuje ojciec, pracuje przy rybach), zblaknięci. Pozostaje tylko powidok patriarchalnej struktury społecznej, która nie daje się pochować.
Niegdysiejszy chłopiec zresztą zapomina już rzeczywistą geografię, pozostają mu tylko strzępki makabrycznych skojarzeń. Staje się turystą we własnym domu i wydawać by się mogło, że zaraz zza płota wyjdzie Irena Santor i zacznie śpiewać o tym, że „wielu przegrało swą młodość”. Na tym by się mogło skończyć, gdyby nie złożona zaraz deklaracja, która przywraca narratora miejscu: „prawdziwą historię Basi opowiem ja. Nie chcę, żeby zmyślał ją ktoś inny, to moja opowieść”. Proces dochodzenia do głosu, który obserwujemy od początku, kulminuje w śmiałej deklaracji, że teraz będzie już tak, jak on sam chce.
To typowy dyskurs tożsamościowy, podkreślający rolę autentyczności opowiadania i przeżycia. Można by się krzywić, że wszystkie te klocki już znamy, bo w różnych konfiguracjach występują chociażby w wymienionych przeze mnie wyżej pozycjach. Da się to jednak wybaczyć, bo historia Basi rzeczywiście jest własna, opowiedziana wyrazistym głosem i z dużą wrażliwością – to jedno z najlepszych opowiadań w książce. Ale to ciocia, a co z dzieckiem?
Dom nad morzem nie nauczył chłopca przeżywać uczuć i żyć z nimi w zgodzie, nie nauczył go niczego poza tym, jak przygotować się do odchodzenia. W „Lunecie z rybiej głowy” otrzymujemy więc rejestr żali swoich i cudzych, z którymi nikt nie wiedział, co zrobić, i przechodzimy przez wiele ładnych i trafnych obrazków o smutnych ludziach, a wszystko po to, żeby na koniec być świadkami wyznania jednego wielkiego i banalnego grzechu: chciałem zapomnieć.