Moja babcia na opowieści niezwykłe, nieprawdopodobne, mocno podkoloryzowane mówiła „historie z księżyca”. Nie jest to oczywiście termin literaturoznawczy, bo babcia była pracownicą fabryki, a nie profesorą, ale miała nosa do ludzi i do opowieści. Takie historie opowiadały sąsiadki, wujkowie z wąsem, czasem politycy w telewizorze; ci najlepsi opowiadacze, którzy dają się nieść wypowiedzi, nie zważając na reguły stosowności, a przede wszystkim prawdopodobieństwa. Podług tej prowizorycznej definicji „Ludzie z nieba” Ignacego Karpowicza to nic innego jak historia z księżyca.
W ostatnich kilku latach wektor opowieści o najważniejszym z literackich tematów, jakim jest Polska, zmienił kierunek. Oś czasu, wzdłuż której snute były opowieści, ustąpiła osi przestrzeni. Bardziej interesujące jest obecnie nie to, co przed czy po wojnie (pierwszej, drugiej czy trzeciej), ale czy za Bugiem, za Odrą czy w Prusiech.
Zaczęło się chyba od reportaży. W 2016 roku ukazało się „Bieżeństwo 1915” Anety Prymaki-Oniszk, później „Wymazana granica” Tomasza Grzywaczewskiego. W 2021 roku Zbigniew Rokita zgarnął podwójną Nike za „Kajś”, a w 2023 wydał „Odrzanię”. Chwyciło, machina ruszyła, wzmocniona katastrofą moralną i humanitarną na granicy polsko-białoruskiej oraz wybuchem wojny w Ukrainie. Za temat wzięli się prozaicy, fabularyzując go na różne, mniej lub bardziej interesujące sposoby. Ishbel Szatrawska napisała „Toń”, Marta Hermanowicz – „Koniec”, Julia Fiedorczuk – „Dom Oriona”. Gdzieś pomiędzy jest jeszcze osobisty memuar Andrzeja Muszyńskiego „Koncertina”.
Przez Polskę, to cmentarzysko Europy, wyegzorcyzmowane już przez tysiące stron opowieści o czasach i zbrodniach minionych, przetacza się obecnie historia naszego uchodźstwa. Nadchodzi kolejna zima, wpółżywi migranci stoją pod płotem, a my snujemy opowieści o ziemiach odzyskanych i utraconych, o wietrze historii, który i nami miotał jak psami, a także o tym, że bycie Polakiem nie zawsze znaczy to samo. Nie jest to oczywiście zarzut wobec piszących. Taka wszak jest powinność literatury i sztuki – ma sygnalizować, zwracać uwagę, uwrażliwiać.
Równolegle zachodzi inny ciekawy proces. W ostatnich miesiącach pojawiły się w rodzimej literaturze pięknej pierwsze jaskółki zapowiadające powrót wiosny zmyślenia po nieco przydługiej zimie opowieści autofikcyjnych. Powieści takie jak „Szesnaście na Bourbon” Bartosza Sadulskiego czy „Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców” Jula Łyskawy niosą odświeżający powiew fikcjonalności.
Ignacy Karpowicz, „Ludzie z nieba”. Wydawnictwo Literackie, 344 strony, w księgarniach od listopada 2024
Piszę ten przydługi wstęp, ponieważ zarówno „granica”, jak i „fantazja” są jednymi z głównych kategorii organizujących „Ludzi z nieba”. I jak to w literaturze bywa – granica jest tu rozumiana wielorako i na różne sposoby, czyli metaforycznie. Granice światów, krajów, ale również pojęć, języka, a przede wszystkim tożsamości i osób bohaterskich są u Karpowicza – a jakże – płynne (co narrator podkreśla wielokrotnie).
Autor „Ości” zawsze miał nosa do tematów i słuch społeczny wyostrzony na to, co w danym momencie ciekawe i zajmujące uwagę. Osobiście cenię tę pisarską umiejętność, bo wielu spośród piszących jest jej pozbawionych. Karpowicz zawsze jest na bieżąco z trendami. Co więcej – rozsadza je, rozciąga, poszerza o element fantastyczny, daleki od prawdy historycznej i odległy od szeroko pojętego realizmu. Pytanie tylko, czy takie ujęcie temat faktycznie rozwija?
„Ludzie z nieba” to – jak czytamy w opisie książki – „hipnotyzująca, napisana z epickim rozmachem powieść inspirowana historią życia legendarnych lotników: pilota Franciszka Żwirki i inżyniera Stanisława Wigury”. Szczęśliwie dla literatury Karpowicz biografię traktuje mocno pretekstowo. W „Słowie od autora” pisze: „Zacznę od tego, że Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura z «Ludzi z nieba» nie są Franciszkiem Żwirko i Stanisławem Wigurą z międzywojnia”.
Najnowsza książka autora „Sońki” to parabiografia, czyli powieść w związku z biografią, cechująca się dość swobodną, luźną relacją między bohaterem literackim a historycznym. W kategorii szeroko pojętej biografistyki współczesnej najbliżej „Ludziom z nieba” Ignacego Karpowicza do eksperymentującego „Odmieńca” Natalii Fiedorczuk czy awangardowego z ducha „Kierunku zwiedzania” Marcina Wichy. Przy okazji tej ostatniej Marek Bieńczyk pisał: „Podręczna i ludyczna definicja dobrej biografii mogłaby brzmieć: to taka, z której ni w ząb nie mogą skorzystać autorzy Wikipedii”. To samo dałoby się powiedzieć o biografii pisanej przez Karpowicza.
„Pamiętaj, nie bądź sobą” – powtarza regularnie głównemu bohaterowi ktoś bardzo bliski. „No, proszę, kto by pomyślał, oto Franciszek Szymonowicz Żwirko. Nazywam się tak, bo pochodzę z bajki. Bohatersko w niej ranny” – myśli o sobie narrator. Ambiwalencja bohaterów udziela się czytelnikowi, który prędzej czy później zaczyna powątpiewać w status ontologiczny świata przedstawionego, halucynuje razem z rannym w głowę Żołnierskim czy żyjącą w sferze fantazji i wyobrażeń Korą. Autonomiczność postaci i ich integralność jest raz za razem podważana, weryfikowana i na nowo falsyfikowana. Karpowicz igra z czytelnikiem, ale nie blefuje; zwodzi, ale naprowadza na właściwe tropy, jest uczciwy wobec czytającego. „Ludzie z nieba” są splotem zdarzeń i postaci, które należy rozsupłać w procesie uważnej lektury.
Linearność, zobrazowana w powieści jako tory kolejowe, koleiny, linie telegraficzne, maszerowanie, przeciwstawiona jest swobodnemu lataniu, szybowaniu – o których marzy nie tylko główny bohater, ale również jego alter ego Kora, pragnąca naruszać konwenanse, czy młodsza siostra Hiacynta, która za złamanie obyczaju ląduje dożywotnio w zakładzie dla obłąkanych.
Ludzie z nieba to marzyciele, wizjonerzy, ale skonstruowani przez Karpowicza bardzo oryginalnie – nie na ziemską, indywidualistyczną, a na kosmiczną, uwspólnotowioną modłę. Franciszek dzieli jedno serce z Andrijem, Kora oddycha za umierającą babcię, wszyscy są ze wszystkich, a ich uosobieniem jest mityczny Gerion. Na poważną ironię (a tej w książce dostatek) zakrawa fakt, że śmierć i zniszczenie również przychodzą z powietrza. Świat powieści to widziane na zmianę z perspektywy lotnika i piechura boże igrzysko, tyle że bez boga.
Religia, patriotyzm i konserwatywne wartości są opium dla ludu, trzymającym go w ryzach, w myślowych koleinach – jak pisze o nich Karpowicz. Przekraczanie granic dzieje się w „Ludziach z nieba” na wielu poziomach – gatunkowym, narracyjnym, fabularnym, a także stylistycznym i językowym. Zarówno bohaterowie, jak i narrator mówią wieloma różnymi głosami, tworząc przedziwny, ale zupełnie oryginalny – z jednej strony sięgający wielu literackich tradycji, z drugiej bardzo współczesny i potoczny – polifoniczny idiom tej opowieści, uniwersalizujący zarówno czas i przestrzeń, jak i los głównych postaci.
„Nie zawsze to, co się nie wydarzyło, jest kłamstwem, gdy o tym opowiadasz” – powtarza Korze bunia. Karpowicz wymyśla historię, zarówno tę indywidualną, jak i zbiorową, obraca ją i wywraca na nice. W czasach niespokojnych daje opowieść o wolności i niezłomności o głęboko pacyfistycznym, jednoczącym wydźwięku. Jak na mój gust, trochę za dużo tu stylistycznej woltyżerki, za wysokie stężenie literackości, a za mało autentyczności. Cenię jednak „Ludzi z nieba” za nowatorskie potraktowanie tematu, który rezonuje zarówno z literaturą (słychać tu echa „Empuzjonu” Olgi Tokarczuk czy „Chołodu” Szczepana Twardocha), jak i z rzeczywistością. Mimo że to opowieść z księżyca, a ja widocznie nie jestem człowiekiem z nieba.