Jeszcze 2 minuty czytania

Olga Hund

ZA DARMO: Koniec

Olga Hund

Olga Hund

Od tygodnia mieszkałam w Warszawie i jechałam do biurowca przy placu Grzybowskim na ostatni etap rekrutacji. Budynek idealnie z innymi identyczny – jak pomnik postawiony wszystkim biurowcom kraju: z największą firmą na samym szczycie i mniejszymi firemciami rozlanymi po niższych piętrach jak przerzuty. Ja szłam do przerzutów

Zanim się pożegnam, opowiem wam ostatnią historię, obiecuję nie zmyślać. Było to jakieś osiem lat temu, a więc w czasach, gdy trzeba się było nastarać, żeby znaleźć robotę. Jeśli ktoś nigdy w życiu nie szukał pracy, bo praca jakoś zawsze znajdowała jego czy ją, to zalecałabym: w pierwszej kolejności przyjrzeć się swojej rodzinie (i znajomym rodziny, klucz jest najczęściej pod wycieraczką), następnie przypatrzeć się tej pracy, co to chodzi po świecie i jednym wskakuje nieproszona na plecy, a przed drugimi ucieka jak przed szczurami. W mojej historii jednak istotniejsze od tego, że są ludzie, którzy mają łatwiej (niech sobie będą, dopóki nie mędrkują), jest to, że mogą oni nie wiedzieć, o czym mówię. Więc już tłumaczę.

Jeśli ktoś nie wysyłał tydzień w tydzień kilkudziesięciu odpowiedzi na oferty pracy, może nie wiedzieć, że nazwy firm, którym się odpowiada, mają znaczenie sześcio-, siedmiorzędne. Parszywce zresztą mają te swoje nazwy tak podobne do siebie, jak bliźniacze są ich nowoczesne logotypy i wnętrza biur: recepcje, windy, salki konferencyjne i stołówki – ale pisanie o tym jak o czymś szokującym, skandalicznym czy nawet śmiesznym jest dla mnie przerażająco nudne, w ogóle nie chcę się za to zabierać. Ważne w tej historii jest to, że przy takiej liczbie wysłanych aplikacji pamięć zwyczajnie nie ma się o co zaczepić.

Od tygodnia mieszkałam w Warszawie i jechałam do biurowca przy placu Grzybowskim na ostatni etap rekrutacji. Budynek idealnie z innymi identyczny – jak pomnik postawiony wszystkim biurowcom kraju: z największą firmą na samym szczycie i mniejszymi firemciami rozlanymi po niższych piętrach jak przerzuty. Ja szłam do przerzutów. 

Przy windzie tabliczki z nazwami firm i piętra, na których się znajdują. Wysiadłam na swoim, przeszłam przez szklane drzwi i ruszyłam do recepcji. Zdziwiło mnie, że na ladzie stoi mikroskopijna lampka emitująca prawie niewidoczny, malusi strumień światła, skierowany wprost w środek miseczki wypełnionej (znów!) minilandrynkami, jakby te potrzebowały inkubacji. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to stary już w stolicy trik, który osiem lat później podłapią łódzkie mordownie i osiedlowi fryzjerzy, w tym fryzjer Krzysiek prowadzący zakład, w którym zbierają się mężczyźni – wiem to z opowieści – chcący podciąć włosy i porozmawiać o technikach rzucania nożem. On też postawi stolik ze szklanką i butelką whiskey dla klientów. Darmowe cukierki były dla mnie wtedy czymś nowym.

Dziewczyna wydawała się lekko zaskoczona, gdy powiedziałam, że przyszłam na rozmowę o pracę, ale była tak profesjonalna lub było jej to tak obojętne, że z uśmiechem zaprosiła mnie do salki konferencyjnej, szef miał zaraz przyjść, zamknęła za sobą przeszklone drzwi, wcześniej przynosząc mi wodę.

Wodę! Piłam ją sobie jak antylopka nad rzeką, nie widząc oczu gadzich. Patrzyłam po ścianach pełnych oprawionych w ramki certyfikatów, zaświadczeń, nagród i dyplomów. Wszędzie to samo logo, ta sama nazwa firmy, która z jakiegoś powodu zaczęła wzbudzać we mnie niepokój. Pomyślałam, że to niemożliwe. Więc pewnie stres, szef zaraz przyjdzie.

Kiedy zdałam sobie sprawę, że siedzę nie w tej firmie, z którą się umówiłam, czasu na ucieczkę było już naprawdę mało. Czy z wielu absolutnie niezrozumiałych wierszy Cummingsa przypomniał mi się właśnie wtedy ten jeden, prosty jak cep?

 („czas działa ani nagle ani też z namysłem,
jego mądrość i zgodę i niezgodę burzy
– sto tysięcy lat mogą trwać sahary wyschłe
a jest to mniej niż chwila rozkwitania róży” [przeł. Stanisław Barańczak])

Prawdopodobnie nie, więc zebrałam się w sobie i podeszłam do dziewczyny na recepcji, mówiąc:
– Przepraszam, to ja bym sobie już szła…

Dziewczyna namawiała mnie (oczywiście, że tak!), żebym została. Pamiętam, że nawet próbowałam jej wytłumaczyć, że problem nie polega na tym, że nie chcę gadać z jej szefem, tylko że gdzieś na innym przerzutowym pięterku zaczyna się właśnie moja rozmowa o pracę (którą muszę dostać przynajmniej na miesiąc!). Nie miało to sensu, nie rozumiałyśmy się, jak to często bywa między ludźmi.
– Bo jak pani wyjdzie teraz, to już będzie całkiem koniec, a tak to się może jeszcze uda – próbowała przemówić mi do rozsądku. Ja stchórzyłam, uciekłam i rzeczywiście był to koniec.

Kończą się też te felietony i moja mniej lub bardziej regularna obecność tutaj. Z jakiego porządku pochodzi pojęcie końca? – zastanawiam się i nie wiem. Smutku czy radości? Zmiany to w moim przypadku zawsze dobry trop – choć potrafię też (w mniej niż sekundę, wybudzona w środku nocy) przywołać kilka takich zmian i takich ostatecznych końców, które czają się po kątach, zbliżają, gdy nie patrzę, jak w zabawie z babą-jagą, i nie dają wieczorami zasnąć.

Ten zwrot jest jednak łagodny, wino jakie jest, takie jest. Ot! I nasze życie. Nie pozostaje mi nic innego, jak powiedzieć państwu: „cześć”, bo jak mawiają mądrzejsi ode mnie: lepiej się witać niż żegnać.

A co będę robić? Jeszcze nie wiem, ale pewnie wszystko. Kiedy ostatnio wracałam z dworca, zaczepił mnie rozdygotany pan. 
– Proszę pani, Rossmann! Rossmann się o panią pytał – zapewnił.

Kochajcie anegdotki – nawet jeśli są zmyślone (ta nie jest, przysięgam!), mają w sobie więcej prawdy niż kazania.