Jeszcze 2 minuty czytania

Beata Stasińska

NAJWAŻNIEJSZE CZYTAĆ:
Nagrody polskie i kreolskie

Beata Stasińska

Beata Stasińska

Friedrich Durrenmatt skarżył się lata temu na bezsensowność wysiłku pisarza. „Nie chodzi przecież o dobrą notę w historii literatury – komu nie zdarzyło się już otrzymać dobrej noty, jakaż miernota nie została już wyróżniona” – pisał. Thomas Bernhard oświadczył, że odbieranie nagród literackich z rąk głupców i ignorantów jest dla niego obraźliwe i pozostał konsekwentny. Jean Paul Sartre pozwolił sobie na luksus nieodebrania Literackiej Nagrody Nobla.

Większość pisarzy jednak wyczekuje latami uznania ze strony jury mniej lub bardziej prestiżowych nagród, nawet gdyby dzięki nim stawali się jedynie wielkościami wymiennymi, które szybko wychodzą z mody. Nagrody literackie przyznawane współczesnym autorom przez współczesnych krytyków, z zasady mają wielki margines błędu, bo też komu z żyjących jest dana miara tego, co przejdzie do wieczności, a co rozpadnie się w ludzkiej niepamięci jak papier dmuchany najniższej klasy. Przy wszystkich tych niedoskonałościach, zapasy między tymi, którzy wydają sądy o książkach i tymi, którzy je piszą, nie ustają. Obserwator tego widowiska wie, że są nagrody, które dorobiły się swego prestiżu i takie, które oprócz pozytywnej zmiany na koncie bankowym pisarza nie mają znaczenia: nagrody, które służą bardziej fundatorom niż nagrodzonym i nagrody wręczane nie tyle ku radości pisarza, co zaspokojeniu sfrustrowanego krytyka.

Jednak jeśli przyjrzeć się całej liście laureatów literackiego Nobla, to – wiedząc nawet, jakim modom czy politycznym naciskom ulegał komitet – wypada docenić dokonane w skali przeszło jednego stulecia wybory. Czy będziemy zżymać się na płynący przed II wojną światową nurt Blut und Boden, z którego komitet wyłuskał „Chłopów” Władysława Reymonta, czy na lewicowo-feministyczne sympatie członków, każące nagradzać Elfriede Jelinek i Dorris Lessing – nie sposób negować faktu, że lista Noblowska daje wyobrażenie o literaturze światowej XX wieku.

Dla odmiany fenomen francuskich Goncourtów polega na utrwalonej przez lata francuskości właśnie i sile, z jaką nagroda ta działa na czytelniczy rynek. Pisarz nie dostaje ani grosza, ale zyskuje prestiż i lawinową sprzedaż nagrodzonej książki. Angielski Booker to raczej ustanawianie hierarchii wśród żyjących. Zwycięska książka nie ściga się z bestsellerami, bo też startuje w innej konkurencji.

Miałam okazję przyglądać się wręczaniu dwóch zagranicznych nagród: pierwszej edycji Brucke Berlin przed pięcioma laty i tegorocznej Independent Foreign Fiction Prize w Londynie. Obie uroczystości, podobnie jak większość ich europejskich odmian, zachowują nienaganną harmonię między skromną i elegancką oprawą, którą zapewnia na przykład dobrze wybrane wnętrze i rzeczową, czytelną nie tylko dla zawodowców laudacją.

Nagrodę Brucke Berlin wymyślił Gunter Grass dla książek-mostów, budujących porozumienie między narodami i kulturami. W 2001 roku otrzymały ją Olga Tokarczuk za „Dom dzienny, dom nocny” i Esther Kinsky, jej niemiecka tłumaczka. Uroczystość odbyła się w pięknej, cylindrycznej sali Altes Museum w stolicy Niemiec. Jedyną scenografię stanowiły posągi greckich bogów i stół, przy którym siedziały bohaterki wieczoru. Uzasadnieniem nagrody był krytyczno-literacki esej, którego czytanie zajęło blisko kwadrans. Po niej każda z nagrodzonych reprezentowała krótką opowieść o pracy nad książką. Na koniec, zgodnie z tradycją niemieckich wieczorów autorskich, zapoznano gości z kilkoma obszernymi fragmentami „Domu dziennego…”. W centrum wieczoru znalazły się książka, jej autorka i autorka niemieckiego przekładu, bo to z ich powodu w Altes Museum zebrało się blisko 300 osób.

I tym razem Niemcy potwierdzili swój poważny stosunek do literatury: spotkania z autorami traktują oni bowiem na równi z pójściem do teatru lub na koncert. Płacą za bilet wstępu. Słuchają z zaciekawieniem nawet półgodzinnej lektury fragmentów. Lubią rozmawiać z pisarzem.

Anglicy zdają się bardziej cenić jego umiejętność występowania, ale w przypadku nagród literackich – podobnie do Niemców – skupiają się na meritum. Pomysł nagrody literackiej dla najlepszej powieści przetłumaczonej na język angielski zrodził się w 1986 roku w redakcji „The Independent” z irytacji i wstydu, jak mało Anglicy tłumaczą literatury obcej. Nagrodę wsparło Arts Council England w osobie wybitnej angielskiej pisarki Antonii Byatt. To tak, jakby zagranicznego autora w trosce o polskiego czytelnika honorowało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Idea stworzenia Independent Foreign Fiction Prize jest właściwie tożsama z pomysłem Guntera Grassa: jest nią silne przeświadczenie o sile literatury do przekraczania granic między kulturami i nagląca potrzeba tworzenia pomostów między autorami, piszącymi w różnych językach, a rodzimymi czytelnikami. Wśród nagrodzonych w poprzednich latach znaleźli się tacy pisarze jak Milan Kundera, Jose Saramago (zanim dostał Nobla), W.G. Sebald, Per Olov Enquist, Javier Cercas, Per Petterson. W tym roku wśród nominowanych byli wydani niedawno w Polsce Julia Frank i Alain Mabanckou, Rafik Shami, Sankar, Pietro Grossi oraz zdobywca głównej nagrody – Philippe Claudel – ze swoja wydaną w Polsce przez Czytelnik powieścią „Raport Brodecka”.

Sama uroczystość miała dla mnie charakter poglądowy, by nie powiedzieć: wzorcowy. Odbywała się w modernistycznym wnętrzu Royal Institute of British Architects bez kamer i fleszy. By uniknąć niestosownego klimatu konkursu piękności lub tańca, zaproszono jedynie laureata, tłumacza i wydawcę. Witająca gości Kirsty Lang, wieloletnia korespondentka BBC w Europie Środkowo-Wschodniej i członkini jury, nie omieszkała podkreślić obecności kobiet wśród nominowanych. Boyd Tonkin, szef działu literatury w „The Independent”, wcześniej członek jury wielu nie tylko angielskich nagród literackich, w tym Bookera, dokonał treściwego i bynajmniej nie krytyczno-literackiego omówienia wyróżnionych książek, podkreślając, co fascynującego i nowego mogą w nich znaleźć angielscy czytelnicy. Wygłosił pochwałę małych niezależnych wydawnictw, bo głównie one w Anglii ryzykują wydawanie obcej literatury współczesnej i oddał sprawiedliwość tłumaczom.

Co jury doceniło w wybranych książkach i jaki komunikat wysłało do ich potencjalnych czytelników? W zdumiewająco prostym i lakonicznym wystąpieniu, które trwało ledwie 5 minut i nie było czytane, Boyd Tonkin przekonywał do książek traktujących o winie i odpowiedzialności, o wysiłku odbudowywania życia w najtrudniejszym czasie i warunkach (książki Claudela i Franck), głoszących pochwałę różnorodności. W imieniu jury dał wyraz fascynacji powieściami, które opisują doświadczenia od lat nieznane Anglikom – życia między upadkiem jednego świata i narodzinami drugiego, jak u piszącego po niemiecku Syryjczyka Rafika Schamiego, czy w literaturze krajów byłego obozu komunistycznego. Philippe Claudel zaś podziękował wydawcom – angielskiemu i francuskiemu, tłumaczce za wiarę i literackie odkrycia, przeczytał fragment oryginału (tłumaczka – przekładu), by na końcu zachęcić zebranych do „odkrywania obcych głosów, by odkryć kim jesteśmy”.

Podczas tych dwóch rozciągniętych w czasie wieczorów nikt nie uwodził na siłę publiczności tanią konferansjerką, nikt nie starał się być mądrzejszy i zdolniejszy od wyróżnionych autorów. Nikt w końcu nie starał się wydarzenia uatrakcyjniać w obawie, że widz, słuchacz, czytelnik, może się znudzić mówieniem o książkach. Przed mikrofonem nie stanął żaden prezydent, prezes, dyrektor czy fundator, który na temat literatury nie miałby nic do powiedzenia. Nikt w końcu nie licytował się z nikim o wysokość nagrody pieniężnej. Sale były pełne do końca. Szampan Taittinger – dobrze schłodzony.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.