NAJWAŻNIEJSZE CZYTAĆ: Niziny
Są takie kraje: z rozlewistymi rzekami, których nieubłagany żywioł daje o sobie znać wiosną, z miastami założonymi na osuszonych kilkaset lat temu bagnach lub na płaskich jak stół równinach. Przechodzą przez nie, siejąc zniszczenia, armie; toczą się na nich największe bitwy świata, po których zostają największe cmentarze. Nie jest łatwo żyć w nizinnym kraju, który już dawno nie powinien istnieć, pożarty przez morze, zamieniony przez rzeki w wielkie jezioro lub podzielony jak tort przez panujące dynastie. Mieszkający tam ludzie powinni od dawna mówić w językach najeźdźców, kraj – stać się jedną z prowincji któregoś z imperiów. Nie ma tam złóż złota ani ropy. A jednak wciąż są takie kraje.
Nizina nizinie nierówna. Właśnie wróciłam z jednej z nich: z katolickiej kilkumilionowej Flandrii, gdzie rzutcy Flamandowie przekonywali grupę wydawców z ośmiu różnych krajów do swej flamandzkiej, bynajmniej nie holenderskiej literatury. Na marginesie ciekawostka dla Polaka, mającego do czynienia z polskimi instytucjami kulturalnymi: goszcząca nas Fundacja Literatury Flamandzkiej jest niezależną od ministra kultury instytucją, prowadzoną przez fachowców pracujących z młodym, energicznym zespołem. Coroczne raporty finansowe, nie merytoryczne – bo te od kompetentnych pracowników nie są wymagane – składane są na ręce premiera. Budżetu biedniejsza, choć dużo większa Polska może tylko pozazdrościć: 4 miliony euro na programy stypendialne, wydawnicze, promocyjne w kraju i zagranicą.
W ciągu pięciu dni wypełnionych spotkaniami z pisarzami, wydawcami, krytykami i księgarzami, którzy próbowali nauczyć nas, czym jest mentalność i kultura flamandzka, nie sposób było oprzeć się ćwiczeniom z komparatystyki, które sprowadzają się w moim przypadku do jednego ogólnego wniosku: wola przeżycia Flamandów i Polaków jest podobna, sztuka życia diametralnie różna. Flamandowie przyznają się do swego katolicyzmu, choćby po to, by różnić się od swych północnych sąsiadów. Biją się dziś w piersi za swój belgijsko-flandryjski kolonializm i tolerują przybyszów z kolonii, nawet jak po cichu na nich narzekają. Szczycą się Hugo Clausem – pisarzem, który nie oszczędzał flandryjskiej duszy.
Także dawka patriotyzmu, skrywającego XIX-wieczny nacjonalizm w Polsce i Flandrii, jest pozornie podobna, sposoby jego okazywania zaś – odmienne. Flamand nie mówi, że chroni narodową substancję, tylko to robi, wspierając pisarzy, promując czytelnictwo, inwestując w kolejne muzea i galerie, robiąc co się da, by mieszkańcy Flandrii z nich korzystali, ba, więcej: by chcieli i umieli korzystać. Flamand cieszy się jak dziecko, gdy emigrantka z Maroka napisze powieść w jego ojczystym języku. Nad książkami roztacza rodzaj instytucjonalnego parasola, pod którym chroni: przedszkola i szkoły jako ważne miejsca dla wychowania do książki; biblioteki, księgarnie, szczególnie małe i niezależne; wydawnictwa, które wydają literaturę flamandzką; nowe technologie służące rozwojowi czytelnictwa. Boek.be (bo taki jest adres tej parasolowej organizacji) promuje kulturę czytania poprzez wielką społeczną platformę, na której spotykają się: autorzy, wydawcy, księgarze, bibliotekarze i nauczyciele. W działaniach stricte kulturalnych, oprócz koordynowania promocji czytelnictwa w rodzimym języku, boek.be ma pieczę nad popularyzacją kanonu literackiego, nie tylko flandryjskiego. Na platformie edukacyjnej, oprócz szerzenia kultury czytania, organizacja ma za zadanie wspieranie wydawnictw akademickich. Platformie medialnej patronuje hasło „Książka bardziej widoczna”, co oznacza nie tylko miejsce dla programów o książkach w mediach, ale jej fizyczną i symboliczną obecność w innych programach – w tym reklamach i serialach telewizyjnych. Oddzielnym tematem do zagospodarowania jest jakość informacji o książce. Nikt w tej sprawie nie ogłaszał we Flandrii rewolucji kulturalnej, żaden minister nie przecinał żadnej wstęgi ani nie wygłaszał na festiwalu żadnego przemówienia, choć festiwali we Flandrii w bród. Flamandowie są mistrzami współdziałania i jak mówią nowocześniejsi z nich – „nowego rodzaju asertywności”, ujawniającej się na społecznym i kulturalnym, często bardzo lokalnym polu. Parasol wymyślili sami: przekonali do niego ludzi związanych z książką i polityków.
O Flamandach w polityce nie mówi się dziś dobrze: prawicowi separatyści, którzy w stolicy Unii Europejskiej majstrują rozpad Belgii. Ci sami jednak politycy na szczeblu lokalnym, na przykład w takiej Antwerpii czy Brugii, nauczyli się współpracować z niepokornymi artystami. Antwerpia stała się światową stolicą designu. To do niej przyjeżdżają dziś po inspiracje projektanci mody, zwłaszcza Japończycy. W ostatnich latach powstały nowe muzea (w tym muzeum mody) i galerie, kolejne są w budowie. Teatr flamandzki ma opinię jednego z najciekawszych zjawisk kultury na świecie (możemy się o tym przekonać na tegorocznym Malta Festiwal w Poznaniu). Burmistrz, razem z ex-punkiem, pisarzem i performerem Tomem Lanoye, przekonuje bank, by ten udostępnił na kilka miesięcy ściany najstarszego i górującego nad miastem wieżowca na wielki baner z poezją klasyka XX-wiecznej literatury flamandzkiej – Willema Elsschota.
Tom Lanoye zrobił dużo, by uwielbiała go część literackiej i teatralnej publiczności, a nie przepadali za nim politycy. Punkowy chuligan w poezji, dramaturg, powieściopisarz i nieukrywający swojej orientacji homoseksualista, jest autorem oskarżycielskiej trylogii o skandalu pedofilii w Belgii. Spędził wiele lat w RPA, wspierając tamtejszych artystów w – jak to określa – społecznej i kulturalnej emancypacji. Ten urodzony aktor i performer, zamieniający spotkanie autorskie w żywy teatr, kocha celebrować swoją flamandzkość, której nie ma bez katolicyzmu i buntu przeciw niemu, bez kultu jedzenia, a raczej biesiadowania, bez języka, w tym języka ciała, który jego zdaniem zasadniczo różni się od holenderskiego w warstwie wyrażeń, sposobie obrazowania i bardziej południowego niż germańskiego stylu. Cokolwiek to miałoby dla nieobytego z tą kulturą cudzoziemca znaczyć. Patrząc na Tomiego w cudacznych okularach od Theo, opowiadającego o swojej ostatniej książce „Niema” (traktującej o afazji ukochanej matki – śpiewaczki i aktorki), dostajemy dawkę flamandzkości, w której natychmiast się wszyscy zakochujemy.
Nie nudzi nas płaski pejzaż, błądzimy po uliczkach żydowskiej dzielnicy Antwerpii, gdzie chasydzi mijają się z Hindusami i Kongijczykami, gdzie niedaleko żydowskiej księgarni mieści się sklep z szyldem „Jedzenie polskie”, gdzie na jednej ulicy jest synagoga, na drugiej kościoły katolicki i prawosławny, a na trzeciej meczet. I z niepokojem myślimy każdy o swojej nizinie i powrocie do niej.