NAJWAŻNIEJSZE CZYTAĆ: Od-trutka
Od przeszło tygodnia czuję się, jakby dwóch podwarszawskich rednecków przyłożyło mi bez dania racji kijem bejsbolowym. Może dlatego uciekam myślami do wakacji w Turcji. Sierpniową włóczęgę po wybrzeżu egejskim przerywałyśmy z córką popasami we wsiowym dziś Theos, wśród mandarynkowych sadów porastających ruiny jednego z największych miast jońskich. Zamiast Anakreonta, który tu się urodził i tworzył, na brzegu morza, pod starym drzewem oliwnym, wylegiwały się dwie Polki zaczytane bynajmniej nie w starogreckich pochwałach winnych biesiad, ale w powieściach Elif Şafak. Şafak to jeszcze jedna niegrzeczna dziewczynka w literaturze, turecka feministka oskarżona o „obrazę tureckości”, a wydawana w Polsce przez Wydawnictwo Literackie.
Powieści Şafak są trochę jak turecki Wielki Bazar w Stambule: zaśmiecone wielością zwariowanych lub przynajmniej dziwnych postaci, rozpychane do granic wytrzymałości mnożącymi się wątkami, które nie dadzą zdominować się żadnej fabule, rozwichrzone w formie, pełne zapachów (bywa, że jak w „Pchlim pałacu” – nieprzyjemnych), ostrych kolorów (na przykład kusych spódniczek stambulskich dziewcząt), smaków tureckiej kuchni i niespodziewanych dźwięków (od znienawidzonego przez jedną z bohaterek tureckiego rocka po stambulski rap). Uwodzą epicką energią rodem z XIX-wiecznej literatury europejskiej, nie męczą wysilonym językiem. Są trochę czytadłowate, trochę buntownicze, choć nigdy nachalne czy stereotypowe w swej ideologicznej wymowie. Pulsuje w nich życie, którego niespożytym źródłem jest niebywała empatia autorki.
W „Pchlim pałacu”, który jest poplątaną historią dziesięciu rodzin zamieszkujących kamienicę wzniesioną na ruinach cmentarzy (muzułmańskiego i ormiańskiego), panuje nieznośny smród, którego źródła próbują dociec mieszkańcy. Kamienica staje się może mało wyszukanym, ale nośnym symbolem tureckiego społeczeństwa i jego przeklętych problemów – od mar przeszłości począwszy, na nieumiejętności radzenia sobie z prozaicznymi problemami życia w wielkim mieście skończywszy. Elif Şafak wykazuje zdolności iście żonglerskie w poruszaniu się w świecie tureckich norm społecznych i religijnych. Potrafi śmiać się z nich nikogo nie obrażając, krytykować nie wykluczając. Czyni to wszystko w konwencji literackiej zabawy, snując opowieść za opowieścią niczym gadatliwy handlarz zachęcający wszelkimi sposobami do kupna swego towaru. Tajemniczy wojownik z Pchlego Pałacu, który wypowiada wojnę smrodowi i śmieciom w Stambule, używa całej gamy retorycznych chwytów i argumentów od psychologicznych po religijne, by tylko nauczyć stambulczyków bardziej cywilizowanych reguł współżycia. Godnymi spopularyzowania w Polsce wydały mi się zakazy wykorzystujące odniesienia do religii i wiary; od „Prosimy tych, co Boga mają w sercu, by nie wyrzucali tu śmieci”, po groźby: „Bóg karze wyrzucających śmieci” lub „Nie wyrzucaj tutaj śmieci, kara spadnie na twe dzieci”. Bardziej swojsko poczułam się, gdy doczytałam, że najwięcej było napisów z przekleństwami w stylu: „Kto tu wyrzuca śmieci, jest kurwą” lub „Jebać matkę żonę siotrę i całą rodzinę tego co tu wyrzuca śmieci”. Bywają pożytki z literatury: „Pchli pałac” okazał się powieścią edukacyjną o ekologicznej wymowie, godną spopularyzowania w naszym kraju.
„Bękart ze Stambułu” – najgłośniejsza powieść, która o mało nie zaprowadziła autorki do więzienia – zaczyna się tak, jakbym chciała, by zaczynała się ktoraś ze współczesnych polskich powieści: w poczekalni u ginekologa. Zeliha, najbardziej zbuntowana z rodzinnego klanu kobiet, chce usunąć ciążę. Tylko ona wie, że jest to ciąża z gwałtu. Anastezjologiczna porażka to ważny znak, pod którego wpływem Zeliha postanawia urodzić dziecko. Şafak nie uprawia jednak propagandy pro life. Układa barokową, rozpisaną między Stambuł i amerykańską prowincję opowieść, w której kobiety – Turczynki i Ormianki – budują nową, wbrew światu tureckich mężczyzn, bękarcią jakość. W rodzinie Kazanci zresztą mężczyzn prawie nie ma; mężczyźni bowiem za sprawą tajemniczej klątwy nie dożywają czterdziestki. Co nie znaczy, że w powieści Şafak mężczyźni nie zagrażają kobietom. Zeliha przemierza miasto, przepowiadając reguły rozsądnej mieszkanki Stambułu. Na przykład srebrna reguła mówi: „Kiedy facet zaczepia Cię na ulicy, nie trać panowania nad sobą, bo jeśli zbyt ostro odetniesz się natrętowi, to tylko pogorszy sytuację!”.
Stambulski babiniec pań Kazanci jest nie do okiełznania w swym gadulstwie, intrygach i emocjach, a jednak to rządząca nim cicha solidarność kobiet sprawia, że wreszcie nadchodzi czas prawdy i pojednania. Turcy okazują się wcale nie tacy tureccy, a historyczne traumy i podziały są historyczne właśnie, więc trzeba nauczyć się o nich mówić. Tylko gwałciciel i tchórz, który przed laty uciekł z miejsca przestępstwa, nie ma szans na kobiecą wyrozumiałość. Panie Kazanci wiedzą, że na sprawiedliwy wyrok sądu nie ma co tu liczyć. Gdy po latach brat, który gwałtem postanowił niegdyś ujarzmić nieposłuszną Zelihę, przybywa do rodzinnego domu, ciocia Banu postanawia pomścić swoją siostrzenicę i skrytobójczo, choć nie bez wdzięku, go truje. Sprawiedliwości staje się zadość. Póki co wiedzą o tym tylko kobiety. I czyż literatura, zwłaszcza w ten trudny czas, nie niesie pocieszenia?