Szczygieł, czeski Stehlík

Rozmowa z Mariuszem Szczygłem

Jedna z moich czeskich rozmówczyń w „Zrób sobie raj” pyta Boga: „Boże, jest tu gdzieś kibel?” i uważa, że jest to bardzo patetyczne pytanie

Jeszcze 3 minuty czytania

EDYTA HETMANOWSKA, IGA GIERBLIŃSKA: Czy zakochany w Czechach reportażysta nie gubi ostrości widzenia?
MARIUSZ SZCZYGIEŁ: Nie. „Zrób sobie raj” według niektórych czytelników jest bardzo krytyczną książką o Czechach, ale też, przy okazji, bardzo krytyczną książką o Polakach. Na początku napisałem, że Czesi to naród, który ma zupełnie inne wady niż my. Nie napisałem „zalety”. Właśnie dlatego lubimy Czechów, że mają inne wady. Większość Czechów jest inna niż większość Polaków. Nie pisałbym drugiej książki o nich, gdyby byli podobni do nas.

Czuje się Pan pisarzem czy reportażystą? Jest Pan obiektywny?
Moje zdania nie są obiektywne. Reportaż to najbardziej subiektywny gatunek dziennikarski. Przecież moje oczy to nie oczy Pana Boga. Różnica między moim pisaniem a pisaniem autora fikcji jest tylko taka, że ja nie zmyślam a on tak. Reportaże należy pisać uczciwie, dać głos wszystkim zainteresowanym, nie koloryzować, ale nie da się ich pisać „obiektywnie”.

Teraz jestem w Czechach, ale wczoraj byłem we Włoszech, dwa tygodnie temu w Niemczech. Wszędzie tam twierdzą, że jestem pisarzem i tak mnie podpisują. Nie przychodzi im do głowy, że jestem „dziennikarzem”. Te podziały w Europie wyglądają inaczej. Za granicą jestem pisarzem, a w Polsce bardzo przestrzegam, żeby nikt tego o mnie nie powiedział, bo bym się ośmieszył. Tu jestem reporterem.

Mariusz Szczygieł wesoły„Zrób sobie raj” jest zbiorem różnych historii z jednego kawałka ziemi, na który można… nasikać, podpatrując rzeźbę Davida Černego. Czy ten kraj może jeszcze Pana czymś zaskoczyć?
Cała ta książka jest o moim zaskoczeniu. Gdybym nie przeżył tylu zaskoczeń, nie powstałaby. Dziś sprzedawca w centrum handlowym Palladium w Pradze, gdzie kupowałem trampki, miał długi drewniany różaniec na koszulce polo – wisiał mu jak korale, a kiedy nachylał się nad kupującymi, podając im buty, różaniec majtał mu się na wszystkie strony.

Czy odpowiedział Pan sobie na pytanie, dlaczego na wizytówce Jana Saudka napisane jest „czeski fotograf”? Co to znaczy?
Nie wiem, dlaczego napisał na drzwiach swojego mieszkania, że jest fotografem „czeskim”. Nie sądzę, żeby chodziło o jakiś rodzaj ucieczki od żydowskiego pochodzenia, bo przecież Saudek nie kryje, że jego rodzice byli Żydami. Nawet dobrze się stało, że zapomniałem go zapytać, co to znaczy „fotograf czeski”. Dzięki temu teraz czytelnik ma pole do popisu. Lubię w tekście czegoś niedopowiedzieć.

Zbynek Fišer potrafi w swojej poezji pisać źle o swoim kraju, bo w ogóle, jak czytamy, Czesi bardzo źle mówią o swoim kraju, a Polacy i Słowacy swoją dumę mają… A co nam z tej dumy? Lepsze wiersze mamy? Polacy mają w jednym oku etos, a w drugim patos… Proszę to spojrzenie rozpisać.
Gdybym umiał rozpisać, to bym rozpisał w książce. Lubię pisać syntetycznie. To czytelnik ma sobie „rozpisać” coś w swojej  głowie. Nie lubię gadulstwa i zbytniego analizowania. Jestem od syntezy. To co np. mój kolega robi na zajęciach ze studentami dwie godziny, mnie się kończy na moich zajęciach po 8 minutach.

Przez brak dumy w Czechach żadna prowokacja nie wychodzi. Czy historyczny rozrachunek nie pokazuje, że wychodzi im to jednak na dobre?
Ale spotykam wiele przejawów dumy Czechów, że są Czechami. Może to nie jest jakaś duma patetyczna, jednak często widzę i słyszę, że są zadowoleni z tego, że żyją w Czechach. Dowodem niech będzie fakt, że to my jeździmy do pracy poza Polskę, to my zasilamy Wielką Brytanię, a nie Czesi. Oni nie mają aż w tak masowym stopniu potrzeby opuszczania swojego kraju. Są z niego zadowoleni, nawet jak narzekają. A mówić o sobie szczerze potrafią jak nikt inny.

Pańskie niezadowolenie z ojczyzny jest formą miłości do niej… Czy ta forma zmienia kształt?
Nie zastanawiałem się nad tym za bardzo. Po prostu częściej jestem niezadowolony niż zadowolony. Ale mógłbym bez bólu mieszkać gdzie indziej, gdyby tylko chodziło o Polskę. Nie jest mi ona za bardzo potrzebna. Nie mieszkam gdzie indziej, bo nie znam języków obcych poza czeskim, pisać mogę tylko po polsku, a do tego mam rodzinę w Warszawie. Mimo to czuję się człowiekiem wolnym, nieskrępowanym „polskością”.

Po co ludziom wiara?  Bez Boga Czechom żyje się całkiem fajnie, praktycznie…
Nie wiem. Są teorie, że to rodzaj choroby umysłowej. Są teorie, że to rodzaj uzależnienia. Są teorie, że wiara to efekt strachu. Ale znam ludzi, którzy wierzą bez przyczyny. Bo jest to piękne.

Jak Pan myśli, o co Czech zapytałby Boga?
Jedna z moich czeskich rozmówczyń w „Zrób sobie raj” pyta Boga: „Boże, jest tu gdzieś kibel?” i uważa, że jest to bardzo patetyczne pytanie.

Nie ma jednego wzorcowego Czecha, więc trudno mi powiedzieć, ale biorąc pod uwagę, że 70% Czechów nie wierzy w takiego Boga, jakiego przedstawia nam chrześcijaństwo, to gdyby zobaczyli, że Bóg realnie istnieje, pewnie zapytaliby go, czy ma żonę i dzieci, i gdzie pracuje. Zapytaliby pewnie jak ludzie z przytomnym, pragmatycznym umysłem.

W czeskiej kulturze zagłusza się śmierć śmiechem, a Polska to naród kultury nekrofilskiej. Powinniśmy częściej śmiechem zagłuszać śmierć? Dlaczego tego nie potrafimy?
Można sobie dowcipkować o śmierci, dlaczego nie, ale zagłuszać? Zagłuszać oznacza nie kontaktować się z prawdą. Zaprzeczać, że śmierć istnieje. Bardzo dobrze, że nie potrafimy zagłuszać. Choć źle, że głównie celebrowanie śmierci nam najlepiej w Polsce wychodzi.

Pisze Pan, że Czesi ufnie zostawiają swoje dane i adresy w książkach telefonicznych. W przeciwieństwie do nas… Nie zazdrości im Pan takiego zaufania do świata?
Nie, bo ja mam podobne. Na przykład pokazuję zdjęcia ze swojego mieszkania na mojej stronie www. Nawet przestrzegają mnie niektórzy znajomi, żebym uważał, bo mnie ktoś okradnie.

Czy zbiera Pan pamiątki? Przywiązuje się do przedmiotów, w których kumuluje się jakieś wspomnienie?
Mało, raczej zbieram książki. Pamiątką naprawdę cenną są trzy maszynopisy z 1990 roku, jakie przechowuję. To moje pierwsze reportaże do „Gazety Wyborczej”, które poprawiała Hanna Krall. Skreślała i pisała mi na nowo niemal każde zdanie. To są praktycznie dwa teksty na jednym maszynopisie. Dzięki temu gwałtowi nauczyła mnie narracji neutralnej i języka literackiego. Czwarty tekst już był wolny od jej poprawek. Muszę koniecznie je zeskanować. Choć kiedy o tym myślę, zaraz dopada mnie wizja, że przecież świat nie będzie trwał wiecznie, nastąpi kataklizm i to głupie i nieskromne myśleć o utrwalaniu jakichś maszynopisów.

„Zrób sobie raj”

Poprzednia książka Mariusza Szczygła o Czechach – „Gottland” – została przełożona na dziesięć języków, zdobyła w Brukseli nagrodę dla najlepszej europejskiej książki roku, w Polsce otrzymała pięć nagród, z Nike Czytelników na czele, a dziennik „Le Figaro” napisał: „To nie jest książka, to klejnot”. W przeciwieństwie do „Gottlandu”, który opowiadał o Czechach między rokiem 1882 a 2003, „Zrób sobie raj”  jest książką przede wszystkim o Czechach współczesnych. To opowieść o narodzie, który stworzył sobie kulturę jako antydepresant. Jeśli – jak twierdzi Michel Houellebecq – nasze czasy najlepiej charakteryzuje słowo „posępność”, to Czesi w interpretacji Szczygła są społeczeństwem, które tę posępność umie imponująco usunąć z pola widzenia. „Zrób sobie raj” jest opowieścią o tym, co zafascynowało autora w czeskiej kulturze. W kulturze radości smutku. Śmiech jest tu pokazany jako maska tragicznej bezradności. Reportera Szczygła najbardziej fascynują Czesi, którzy nie wierzą w Boga. „Jak się państwu żyje bez Boga?” – to pytanie, czasem wyrażone wprost, a czasem ukryte, jest refrenem tej książki, łączącej osobisty pamiętnik z esejem, felietonem i reportażem.

Jak po czesku brzmiałoby Pana nazwisko?
Brzmi Stehlík - „í” trzeba wypowiedzieć ciut dłużej a „h” jak twarde „h” a nie jak „ch”, i takiego nazwiska często w Czechach używam. Bo Czesi z moim mają kłopot. Nie umieją wypowiedzieć, a jak słyszą, to nie umieją zapisać. Bardzo im się podoba, gdy tłumaczę moje nazwisko i często to jest jeden z kluczyków, którym mogę otworzyć jakiegoś rozmówcę. Staram się zawsze na początku powiedzieć coś dowcipnego albo nieoczekiwanego. Czasem w mailach do jakichś instytucji czeskich podpisuję się „Szczygieł, český Stehlík”. To rozbawia ludzi, do których piszę, i daje mi od razu punkty. Bo Czesi są bardzo sztywni w pismach i mailach oficjalnych, a ja to rozbrajam.

Czy trzeba być Czechem, by smakował utopienec albo siekira stryja Honzy?  Lubi Pan Czechy od kuchni?
Kuchnia jest taka sobie. Mam może jedno, dwa ulubione dania. Jest nudna i ciężka tak jak kuchnia polska. Dziś przy kolacji nawet pomyślałem, że symbole czeskiej kuchni to dla mnie sól i tłuszcz. Strasznie dużo panierki, smażenia... Myślę, że tak wyraża się podświadomy lęk narodu przed zaniknięciem. Oni jedzą, żeby w razie kryzysu, wojny czy kataklizmu mieć z czego schudnąć. Jest ich stosunkowo mało i muszą przeżyć.

Mariusz Szczygieł posępny...Według Oskara Wilde’a w  życiu chodzi o to, by być trochę niemożliwym. Czy w Pradze łatwiej osiągnąć ten stan?

Cholera, nie rozumiem, co to znaczy być niemożliwym. Ja dla mojej mamy jestem niemożliwy, bo nie mam dzieci. Dla mojej redakcji jestem niemożliwy, bo nie czytam żadnych gazet, łącznie z własną, tylko je przeglądam. Dla mojego proboszcza jestem niemożliwy, bo jak mi ktoś napisał na drzwiach „666” dwa lata temu, kiedy nie przyjąłem księdza po koledzie, tak tkwi ten napis tam do dziś i nie zamierzam go zmazać. Dla mojego wydawcy jestem niemożliwy, bo odrzucam 99% propozycji spotkań autorskich, których nie cierpię, choć dobrze na nich wypadam. Dla różnych ludzi w Europie jestem niemożliwy, bo „Gottland” wyszedł już w siedmiu krajach i wyjdzie w dziesięciu, a ja jeżdżę do tych krajów, spotykam się z różnymi wykształconymi ludźmi i ani słowa po angielsku nie mówię... Wygląda więc na to, że stan niemożliwości osiągam sam z siebie, bez pomocy Pragi.