Jeszcze 1 minuta czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ALFABET NOWEJ KULTURY:
D jak… dot-com

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

„Dot-com” (ang. „.com”), czyli przedsiębiorstwo czerpiące przeważającą część swoich zysków z działalności w internecie, jest jednym z symboli przemian myślenia o Sieci. Epoka dot-comów (1995–2001) oznaczała definitywny koniec internetu jako przestrzeni niekomercyjnej i rządzącej się innymi prawami niż otaczający świat. Błyskawiczny rozwój dot-comów był w dużej mierze napędzany naiwną wiarą inwestorów, że wszystko, co opiera swój model biznesowy na internecie, jest skazane na krociowe zyski. Oczywiście w większości przypadków było to bardzo odległe od prawdy, dlatego dziś dot-com kojarzy się w dużej mierze z „bańką dot-comów” czy „krachem dot-comów” w latach 2000–2002.

Naiwna wiara, jak i późniejszy krach miały oczywiście związek z traktowaniem internetu w latach dziewięćdziesiątych jako swoistego technologicznego cudu, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki miał rozwiązać problemy trapiące ludzkość. Krach dot-comów pokazał, że do internetu stosują się te same prawa, co do innych sfer ludzkiej aktywności. Jednak świat z internetem nie jest tym samym światem, co przed upowszechnieniem Sieci. Dot-comy – te, które przetrwały – okazują się niezwykle ważne dla jego zrozumienia. Ocalały bowiem firmy największe i najsilniejsze, zdolne z pomocą internetu oddziaływać na wielką skalę na społeczeństwo i kulturę.

Amazon.com – początkowo największa internetowa księgarnia świata, dziś po prostu gigantyczny sklep internetowy – stał się inspiracją dla Chrisa Andersona, który przekonuje, że internet sprzyja różnorodności kulturowej, bo działa w nim ekonomia „długiego ogona”. Firma większą część swoich zysków czerpie ze sprzedaży niewielkich ilości zróżnicowanych towarów – sumarycznie zarabia więc bardziej na sprzedaży np. niszowych pozycji dla pasjonatów, niż „Harry'ego Pottera”. To zmiana sytuacji znanej choćby z tradycyjnych księgarni, gdzie konieczność przechowywania towaru skłania sprzedawców do koncentrowania się na niewielkiej liczbie hitów. Dzięki dot-comom pojawia się więc miejsce dla książek, nagrań czy filmów, które na rynku lokalnym nie znalazłyby wielu nabywców, ale dzięki pośrednictwu Sieci mają szansę przynieść zyski twórcom, bo dystrybucja ma zasięg globalny.

Inny przykład? Najbardziej spektakularnym jest oczywiście Google. Wyniki z wyszukiwarki Google nie pozostają bez wpływu na to, co oglądamy i czytamy, a firma dysponuje pod wieloma względami większą wiedzą o swoich użytkownikach niż instytucje państwowe. Google Books to największa dziś internetowa czytelnia świata, z większą ofertą niż na przykład finansowana ze środków publicznych europejska biblioteka Europeana. Google Maps i Google Earth to kolejne przełomowe usługi sieciowe, zmieniające nasz sposób myślenia o globie – zrealizowane przez podmiot komercyjny.

W Polsce, nasza-klasa.pl na masową skalę łączy po latach Polaków i staje się powodem, dla którego ludzie zaczynają korzystać z internetu, wyręczając rządowe kampanie e-inkluzji i akcje reklamowe operatorów. Facebook w ostatnich miesiącach stał się lepszym źródłem informacji o niezależnej kulturze niż dowolny informator.

Dot-comy doskonale ilustrują więc nową dynamikę rynku kultury i mediów – rynku, na którym jeden dobry pomysł może zmienić zastany układ sił, odsuwając w cień instytucje kultury, jak i konkurentów, którzy w danej branży obecni są od dziesięcioleci. Tak właśnie zrobił serwis YouTube (należący dziś – znów – do Google), stanowiący dla wielu ludzi na świecie podstawowe źródło materiałów audiowizualnych. Największe na świecie archiwum tego rodzaju, które – choć trudno w to uwierzyć – pięć lat temu jeszcze nie istniało. Komercyjne firmy, dotychczas pełniące rolę wydawców i sprzedawców, teraz stały się pośrednikami – kolonizując tym samym także niekomercyjną, prywatną i popularną sferę kultury.

Trudno tę zmianę jednoznacznie wartościować – tu wchodzimy na obszar ideologii oraz indywidualnych opinii o tym, jakie instytucje powinny regulować upowszechnianie kultury. I ta niejednoznaczność kariery największych dot-comów znów okazuje się świetnym symbolem internetu, w którym jedni widzą odrodzenie komunizmu (użytkownicy wrzucający filmy na YouTube robią to bezpłatnie), a inni nowe oblicze kapitalizmu (bo pieniądze z reklam bierze Google). Najzabawniejsze jest to, że pewnie wszyscy mają rację.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).