Na Czarnym Wzgórzu

Bruce Chatwin

Lewis i Beniamin Jones przez czterdzieści dwa lata spali ramię w ramię w łożu rodziców na farmie znanej jako „Widzenie”

Jeszcze 3 minuty czytania

Dębowe łoże z baldachimem, pochodzące z domu ich matki w Bryn-Draenog, przywieziono na farmę w 1899 ro­ku, kiedy wyszła za mąż. Wyblakłe kretonowe draperie, zdobione ostróżkami i różami, chroniły przed komarami w lecie i przed przeciągami zimą. Stwardniałe od odcisków pięty wytarły dziury w lnianej pościeli, a kapa gdzienie­gdzie się postrzępiła. Pod materacem z gęsiego pierza leżał drugi, z końskiego włosia, który zapadł się w dwie rozpad­liny przedzielone wybrzuszeniem rozdzielającym śpiących braci.

W pokoju zawsze panował mrok, pachniało lawendą i naftaliną.

Woń naftaliny rozchodziła się ze sterty pudełek z kapeluszami, piętrzących się obok umywalki. Na stoliku przy łożu leżała poduszeczka z powbijanymi szpilkami do kapeluszy pani Jones; na ścianie w głębi wisiała reprodukcja obrazu Holmana Hunta Light of the World w ramie po­ciągniętej hebanową bejcą.

Jedno z okien wychodziło na zielone pola Anglii, drugie na Walię i na wznoszące się za modrzewiami Czarne Wzgórze.

Włosy obydwu braci były bielsze niż poszewki na poduszki.

Każdego ranka budzik dzwonił o szóstej. Goląc się i ubierając, bracia słuchali audycji dla rolników. Po zejściu na dół pukali w barometr, rozpalali ogień i gotowali wo­dę na herbatę. Wydoiwszy i nakarmiwszy krowy, wracali do domu na śniadanie.

Bruce Chatwin

Jeden z najwybitniejszych, a zarazem najbardziej kochanych przez czytelników pisarzy brytyjskich drugiej połowy XX w. Urodził się w Sheffield w 1940 roku. Na początku kariery zawodowej pracował w domu aukcyjnym Sotheby's, gdzie wsławił się ogromną wiedzą i intuicją w rozpoznawaniu falsyfikatów. W latach 1972-1975 pracował dla „Sunday Times”, przeprowadzając wywiady z osobistościami ze świata kultury. Potem z dnia na dzień rzucił tę pracę, wysyłając do wydawcy telegram: „Wyjechałem do Patagonii na 6 miesięcy". Pokłosiem podróży do Ameryki Południowej stała się jego debiutancka książka „W Patagonii”, która przyniosła mu wielkie uznanie, została uhonorowana nagrodą Hawthornden oraz E.M. Forstera. Pozostałe książki Chatwina to „Wicekról Ouidah", „Na Czarnym Wzgórzu”, „Ścieżki śpiewu” oraz „Utz” (przekłady wszystkich opublikował Świat Książki). Jego twórczość prozatorska łączyła elementy fikcji oraz realiów historyczno-podróżniczo-geograficznych. Pisarz zmarł na AIDS w 1989 roku.

Dom, ze ścianami pokrytymi tynkiem kamyczkowym i omszałymi kamiennymi płytkami na dachu, stał w głę­bi podwórza, w cieniu starej sosny. W dole za oborą rósł sad ze skarlałymi od wiatru jabłonkami, dalej pola schodziły do lesistej kotliny, a nad strumieniem rosły brzozy i olchy.

Dawno temu farma nazywała się Ty-Cradoc – do dziś w tych stronach można spotkać nazwę Caractacus – ale w 1737 roku chora dziewczynka Alice Morgan ujrzała Naj­świętszą Panienkę unoszącą się nad grządką rabarbaru i pobiegła do kuchni, uzdrowiona. Na cześć cudu ojciec dziewczynki przemianował farmę na „Widzenie”, a na nadprożu nad werandą wyrył inicjały A.M., datę oraz krzyż. Podobno granica między Radnor a Herefordem biegła przez schody.

Bracia byli jednojajowymi bliźniakami.

W dzieciństwie tylko matka potrafiła ich odróżnić; upływ lat i wypadki sprawiły, że odmiennie się postarzeli.

Lewis był wysoki i żylasty, o barczystych ramionach i dłu­gim kroku. Nawet w wieku osiemdziesięciu lat cały dzień mógł wędrować po wzgórzach albo bez zmęczenia rąbać drzewo.

Lewis wydzielał silny zapach. Zza grubych okrągłych szkieł w białej metalowej oprawce patrzyły głęboko osadzone szare marzycielskie oczy astygmatyka. Na nosie miał bliznę po wypadku rowerowym, po którym czubek jego nosa zakrzywiał się w dół i czerwieniał na zimnie.

Kiedy mówił, głowa mu się kiwała, a jeśli nie majstrował przy łańcuszku od zegarka, zupełnie nie wiedział, co począć z dłońmi. W towarzystwie zawsze miał zdumiony wyraz twarzy, a ilekroć ktoś stwierdzał fakt, Lewis mówił „Dziękuję!” albo „To bardzo uprzejmie z twojej strony!”. Wszyscy byli zgodni, że świetnie radził sobie z owczar­kami.

Beniamin był niższy, bardziej rumiany, schludniejszy, miał też ostrzejszy język. Podbródek opadał mu na szyję, ale wciąż dysponował pełną długością nosa, którym posłu­giwał się w rozmowie jak bronią. Miał mniej włosów niż brat.

To Beniamin zajmował się gotowaniem, szyciem i prasowaniem, on też dbał o rachunki. Nikt nie targował się gwałtowniej o ceny bydła. Beniamin potrafił wykłócać się go­dzinami, aż kupiec wyrzucał ręce w górę i mówił:

– Dajże spokój, stary zdzierco!

Na co Beniamin uśmie­chał się i pytał:

– Co właściwie chcesz przez to powiedzieć?

W całej okolicy bliźniacy mieli opinię niewiarygodnych skąpców, ale nie zawsze tak bywało.

Nie chcieli na przykład zarabiać na sianie. Siano, mawiali, jest darem Bożym dla rolnika, i jeśli tylko w „Widzeniu” był nadmiar siana, ubożsi sąsiedzi mogli sobie brać, ile dusza zapragnie. Nawet w paskudne dni styczniowe wystarczyło, żeby stara panna Fifield Pagórek przekazała prośbę przez listonosza, a Lewis zawoził jej traktorem bele siana.

Beniamin najbardziej lubił odbierać poród owieczek. Przez całą długą zimę czekał na koniec marca, kiedy rozlegały się pierwsze nawoływania kulików i zaczynały się rodzić jagnięta. To on, nie Lewis, nie kładł się spać, żeby doglądać jagniątek. To on wyciągał owieczkę podczas trudnego porodu. Czasami musiał wsuwać rękę do łona, żeby rozdzielić bliźniaki; później, nieumyty i zadowolony, siedział przy ogniu, pozwalając, by kot zlizywał mu z dłoni łożysko.

Zimą i latem bracia szli do pracy we flanelowych koszulach w paski, zapinanych pod szyją na miedziane zapinki. Kurtki i kamizelki mieli uszyte z brązowej wełny, a spodnie z ciemniejszego sztruksu. Ronda czapek z krecich skórek opuszczali w dół, ale ponieważ Lewis miał zwyczaj uchylania swojej przed każdym nieznajomym, wytarł palcami włosie na daszku.

Od czasu do czasu z komiczną powagą zerkali na srebrne zegarki – nie po to, by sprawdzić godzinę, ale żeby zobaczyć, czyj zegarek chodzi szybciej. W sobotnie wieczory kolejno kąpali się do pasa przy ogniu i wspominali matkę.

Ponieważ znali nawzajem swoje myśli, nawet kłócili się bez słów. Czasem – na przykład po jednej z takich bez­głośnych kłótni, kiedy potrzebowali matki, żeby ich pogodziła – stawali nad jej kapą na łoże, patrzyli na czarne atłasowe gwiazdy i perkalowe sześciokąty, które kiedyś były jej sukienkami. Nie mówiąc ani słowa, znowu widzieli mat­kę ubraną na różowo, jak idzie przez pole owsa z dzbanem jabłecznika dla kosiarzy. Albo ubraną na zielono, przy po­siłku postrzygaczy owiec. Albo w fartuchu w niebieskie pas­ki, pochylającą się nad ogniem. Jednak czarne gwiazdy przywodziły braciom na myśl trumnę ojca wystawioną na kuchennym stole i blade jak kreda zapłakane kobiety.

Od pogrzebu ojca nic w kuchni się nie zmieniło. Tapeta w islandzkie maki i paprocie pociemniała od dymu, a chociaż mosiężne klamki lśniły tak jasno jak zawsze, brązowa farba na drzwiach i listwach przypodłogowych zdążyła się złuszczyć.

Bliźniakom nigdy nie przyszło do głowy, żeby odnowić sfatygowane pomieszczenie, bo bali się, że zatrze to wspomnienie tamtego jasnego wiosennego poranka, ponad siedemdziesiąt lat temu, kiedy pomagali matce mieszać w wiadrze mąkę z wodą i patrzyli, jak mleko wapienne zastyga na jej chuście.

Beniamin dbał o to, żeby matczyny chodnik był wyszorowany, żelazna brama lśniła od czarnej pasty ołowiowej, a miedziany czajnik zawsze syczał na kuchni.

Beniamin gotował w piątki – tak jak kiedyś matka. Po południu zakasywał rękawy i piekł walijskie ciasta albo chleb. Tak energicznie ugniatał ciasto, że chabry na ceracie prawie całkiem się wytarły.

Na kominku stały dwie figurki psów rasy Staffordshire spaniel, pięć mosiężnych świeczników, okręt w butelce i puszka na herbatę z namalowaną Chinką. W przeszklonej szafce z szybą zlepioną taśmą klejącą stały porcelanowe ozdoby, posrebrzane spodki i kubki ze wszystkich koronacji i jubileuszy. Na krokwi zatknięto plaster boczku. Georgiańskie pianino stanowiło dowód dawnych leniwych dni i minionych sukcesów.

Obok starego zegara Lewis trzymał strzelbę kaliber dwanaście: obaj bracia śmiertelnie bali się złodziei i hand­larzy antykami.

Jedynym hobby ich ojca – właściwie jedyną rzeczą, jaka interesowała go oprócz rolnictwa i Biblii – było robienie drewnianych ram na obrazy i fotografie rodzinne pokrywające każdy wolny kawałek ściany. Dla pani Jones zakrawało na cud, że człowiek o wybuchowym charakterze i dwóch lewych rękach miał cierpliwość do tak misternej pracy. Kiedy tylko chwytał za dłuto i zaczynały fruwać białe wióry, cała podłość go opuszczała.

Ojciec wyciął „gotycką” ramę do obrazu religijnego Szeroka i wąska droga. Wymyślił motywy „biblijne” do akwareli przedstawiającej sadzawkę Betesda, a kiedy jego brat przy­słał z Kanady oleodruk, ojciec pokrył go olejem lnianym, żeby wyglądał jak obraz jednego ze starych mistrzów. Przez całą zimę pracował nad obwódką z klonowych liści.

Właśnie ten obraz przedstawiający Indianina, brzozy i sosny na tle karmazynowego nieba – by nie wspomnieć o skojarzeniach z legendarnym stryjem Eddiem – obudził w Lewisie tęsknotę do dalekich krain.

Oprócz wakacji nad morzem w 1910 roku żaden z braci nigdy nie wypuścił się dalej niż do Herefordu, ale te ograniczone horyzonty tylko rozpaliły namiętność Lewisa do geografii. Nagabywał gości o ich zdanie na temat „tych dzikusów w Afryce”, o nowiny z Syberii, Salonik czy Sri Lanki, a kiedy ktoś wspomniał o niepowodzeniu prezydenta Cartera w uwolnieniu zakładników w Teheranie, Lewis powiedział stanowczo:

– Powinien był pojechać i wyciągnąć ich przez Odessę.

Wiedzę o świecie czerpał z atlasu Bartholomew z 1925 roku, gdzie dwa wielkie imperia kolonialne zaznaczono na różowo i lilaróż, a Związek Radziecki na kolor zgniło­zielony. Fakt, że planeta zaroiła się od maleńkich skłóconych kraików o niewymawialnych nazwach, obrażał jego poczucie porządku. Chcąc zasugerować, że prawdziwe podróże istnieją tylko w wyobraźni – a może chcąc się popisać – zamykał oczy i skandował wersy, których nauczyła go matka:

Pożeglował Hajawata
Hen, hen, za płonącym słońcem,
Hen, tam, we mgły purpurowe,
Na zachód, w mroki wieczoru.

Bliźniacy często martwili się, że umrą bezdzietni, ale wystarczyło, by spojrzeli na ścianę z fotografiami, a najbardziej ponure myśli ich opuszczały. Znali imiona wszystkich osób na zdjęciach i nigdy nie nudziło im się odnaj­dywanie podobieństw między ludźmi, których dzieliło stulecie.

Na lewo od fotografii przedstawiającej weselników na ślubie ich rodziców wisiało zdjęcie samych bliźniaków w wieku sześciu lat. W identycznych kołnierzykach paziów na festynie w Lurkenhope Park wytrzeszczali oczy jak dwie płomykówki. Ale najwięcej radości dostarczało im kolorowe zdjęcie Kevina, wnuka ich siostry, także w wieku sześciu lat, w turbanie z ręcznika, kiedy grał Józefa podczas jasełek.

Od tamtego czasu minęło czternaście lat, a Kevin wyrósł na wysokiego bruneta o zrośniętych krzaczastych brwiach i szaroniebieskich, podobnych do łupku oczach. Za kilka miesięcy miał odziedziczyć farmę.

Teraz, kiedy patrzyli na wyblakłe zdjęcie weselne, gdy widzieli twarz ojca okoloną ognistoczerwonymi bokobrodami (nawet na sepiowej fotografii widać było, że jest rudzielcem), kiedy widzieli bufiaste rękawy matczynej sukni, róże w jej kapeluszu i margerytki w bukiecie, kiedy porównywali jej słodki uśmiech z uśmiechem Kevina, wiedzieli, że nie zmarnowali życia, a czas, zatoczywszy uzdrawiające koło, zmiótł ból, gniew, wstyd, bezpłodność i wdarł się w przyszłość, niosąc obietnicę czegoś nowego.

Pierwszy rozdział powieści „Na Czarnym Wzgórzu” w przekładzie Pawła Lipszyca. Fragment poetycki w przekładzie Romana Jackowa. Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Świat Książki za zgodę na opublikowanie fragmentu.

– Powinien był pojechać i wyciągnąć ich przez Odessę.