Nieznośny szept
germanistica.net

Nieznośny szept

Joanna Tokarska-Bakir

Książka Gerharda Gnaucka o polskich latach papieża niemieckiej krytyki literackiej, Marcela Reicha-Ranickiego to, strona po stronie, żenada

Jeszcze 2 minuty czytania

Książki złe są lepszym źródłem wiedzy niż dobre. Grafoman nie kłamie. On po prostu bezwiednie mówi prawdę, co czytelnik bez trudu i z pożytkiem rozpoznaje. Książka Gerharda Gnaucka „Marcel Reich-Ranicki. Polskie lata” zaszła w tej konkurencji dalej niż inne. Pracę z gatunku uprawianego w Polsce przez Joannę Siedlecką (autorkę m.in. książki „Kryptonim «Liryka»”, Warszawa 2008), czyta się z narastającym zdziwieniem.

Zdziwienie nie wynika wcale z kalibru odkrywanych przez autora tajemnic. „Kwity na Reicha” są nad wyraz miałkie, a słowo correct powraca w nich niepokojąco często. Zdziwienie łączy się z  pytaniem, kimże jest autor, że podobne śledztwo wszczyna, a jego marnymi rezultatami absorbuje uwagę czytelnika. Jego książka napisana jest szeptem. Szept jako taki, aby w ogóle był słyszalny, wymaga zmniejszenia dystansu. W rezultacie znajdujemy się zbyt blisko autora i to jest nie do wytrzymania.

Norman Davies, który dał się namówić na napisanie wstępu, twierdzi wprawdzie, że książka służy „interesom publiczności”, jednak albo w ogóle nie przeczytał manuskryptu, albo też nie znaliśmy dotąd takiego Normana Daviesa („Ludzie, których przerażał sam dźwięk imienia demonizowanego Hitlera, nie oburzali się na imię Stalina” etc.). Rzadko spotyka się książki tak dwuznaczne w wymowie, tak przesiąknięte zawiścią człowieka nieutalentowanego wobec własnego przeciwieństwa, tak skwapliwe w wymierzaniu mu „dziejowej sprawiedliwości”, która chce uchodzić za coś innego, niż jest w istocie.

Marcel Reich-Ranicki, według własnych słów (czterdzieści lat później stanowczo zdementowanych) „pół Polak, pół Niemiec i cały Żyd, przez kilka dziesięcioleci był najbardziej wpływowym krytykiem literackim w Niemczech, wtedy jeszcze zachodnich. Nieprzejrzana jest armia jego wrogów. Pozycja Reicha, zbudowana na przytłaczającej kulturowej przewadze nad tłumem, nie byłaby jednak tak mocna, gdyby nie wyniosły go na nią dwa czynniki: jego żydostwo (długo był nietykalny), a także czas, w którym wyemigrował z Polski do Niemiec.

Początek lat sześćdziesiątych był tam okresem wymuszonego milczenia, schyłkową fazą „przygięcia karków”, poprzedzającą frankfurckie procesy esesmanów, kiedy to przykurcz zaczął ustępować. Rozdając pochwały i przygany w tym świecie z pewnością pamiętającym deutsch-jüdischer Parnas (Moritz Goldstein pisał w 1912 roku: „my, Żydzi, zarządzamy dobrami narodu, który odmawia nam stosownych do tego uprawnień i umiejętności”), Reich-Ranicki dokonywał subtelnej zemsty na „rasie nadludzi”. Nie chodzi nawet o to, czy w recenzjach bywał sprawiedliwy czy też nie. Chodzi o sztukę analogiczną do tej, którą w przedwojennej Polsce uprawiali Tuwim i Słonimski, wykazując analfabetyzm polskim pisarzom, bardziej „aryjskim” niż utalentowanym.

Gerhard Gnauck, „Marcel Reich-Ranicki.
Polskie lata”. WAB, Warszawa, 312 stron,
w księgarniach od 29 kwietnia 2009
Dziś, gdy ma prawie dziewięćdziesiąt lat, Reich-Ranicki nie przestaje fascynować niemieckiej publiczności. Można wręcz powiedzieć, że publiczność ta dopiero się rozkręca. Upadek króla to – od wieków – pierwszorzędne plebejskie widowisko. W Niemczech, podobnie jak wszędzie, w dyskursie publicznym wolno coraz więcej. O ile wcześniej kraj ten eksportował kulturę raczej wysoką, o tyle w ostatnich dekadach zawdzięczamy mu głównie tabloidy. Nie tylko w nich jednak przesuwają się granice tego, co dopuszczalne. Szczególnie od czasu kłótni pisarza Martina Walsera z Ignatzem Bubisem, przewodniczącym Centralnej Rady Żydów w Niemczech pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Chodziło o wysunięty przez Walsera zarzut „instrumentalizowania Holokaustu” (w domyśle: przez Żydów). Bubis, którego zarzut oburzył, w geście protestu wyjechał umrzeć do Izraela. Wyjaśniał, że nie chce, by jego grób został kiedyś w Niemczech sprofanowany. Bezskutecznie: jego grób w Jerozolimie i tak sprofanowany został.

Potem przyszedł czas na Reicha-Ranickiego. Licytującym ponownie był Martin Walser. „Śmierć krytyka” (2002), powieść, której bohater, przewidywalnie niedobry i mściwy, niezwykle przypominał Ranickiego, utorowała drogę pisarstwu historycznemu w stylu Gnaucka.

Książka Gnaucka to jednak coś więcej niż fantazja o zabójstwie bardzo niedobrego Żyda. Rzecz odbywa się w realu i ma pozór biografii, podlewanej IPN-owskim sosem (są nawet sygnantury). Narracja prześladowcza historyków z Towarowej musi być naprawdę zaraźliwa, skoro udziela się też cudzoziemcom.

Autor metodycznie i planowo przygotowuje degradację kogoś, kto zbyt długo korzystał ze statusu ofiary. Tymczasem, o zgrozo, Reich ofiarą nigdy nie był (w każdym razie nie taką, jaka dogadzałaby Gnauckowi)! Bywał natomiast aktywny, wstrząsająco i karygodnie aktywny. Korzystał z każdej okazji, by przechytrzyć katów, ocalić siebie i żonę. Niewybaczalne: nie tylko wygrał tę wojnę z Niemcami, ale poniekąd ich sobie podporządkował. Nigdy się też nie skarżył. Wolał brać odwet.

Odwetem – tym razem na Gnaucku – stało się też to, że mimo obfitości dokumentów w teczkach z okresu służby u komunistów, autor nie udowodnił mu właściwie niczego. Był komunistą, może i szpiegiem. Mordercą pozostał jednak wyłącznie literackim.

„Niepojęte, że pozwolono mu żyć tak długo” – tak napisał o kimś Kafka. Można to dziś powtórzyć o Reichu-Ranickim.

Strona po stronie, mimo antykomunizmu i sygnatur: żenada. Komentarz Gnaucka do skarg Reicha na izolację wśród polskich kolegów: „Marceli już w dzieciństwie poznał, jak ważna jest odpowiednia autoprezentacja” (s. 26). Komentarz do jego pracy w Judenracie: „współpraca nie wydawała się dziewiętnastoletniemu Reichowi najgorszym rozwiązaniem” (s. 46).

Gdy Gnauck chce skomentować coś mocniej, nie jest już tak odważny. Chowa się za cudzymi słowami. Jak te o survivorach „bez czułego sumienia” (Ludwik Hirszfeld), bardzo taktowne w kontekście rodziców Reicha, którzy pozostali w getcie. Albo te, moje ulubione, o „roli żydowskich przywódców w niszczeniu własnego narodu” (Hannah Arendt). Wiadomo: nie ma to jak ukryć się za piękną Żydówką. Cień jest spory, ale cytującego widać jak na dłoni.

Przed laty, w czasie polskiej debaty o Jedwabnem, Joachim Trenkner napisał w „Tygodniku Powszechnym” ważny tekst, zatytułowany „Co komu wypada”. Dotyczył on zdumiewającej swobody, z jaką niektórzy Niemcy rozprawiali o płonącej stodole.

Gerhard Gnauck powinien był koniecznie przeczytać ten tekst, a jeśli już to zrobił (w co nie wątpię), koniecznie odnieść go do siebie. Gdyby to uczynił, czytelnik jego książki rzadziej zamyślałby się nad zapomnieniem, w jakie popadło dziś w Niemczech piękne słowo ungebildet.



Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.