Nie ma za co, pani Müller
fot. Tadeusz Rolke

Nie ma za co, pani Müller

Joanna Wichowska

Co teatr ma począć z tą górą słów najwyższej jakości, usypywaną, by „pokryć nimi amok w głowie”, z biografią, która – zapisana w książkach – nabiera jeszcze większego ciężaru? Autorki spektaklu „Król kłania się i zabija” wybrały  strategię kolażu

Jeszcze 2 minuty czytania


„Nigdy nie wiedziałam, ile potrzeba słów, aby pokryć nimi amok w głowie. Amok, który natychmiast oddala się od znalezionych dla niego słów.” – pisze Herta Müller. „A jednak zawsze towarzyszy mi pragnienie: «Powiedzieć to»”. To chyba nie tylko pragnienie, ale przymus...

Herta Müller bez końca opowiada własną biografię. Wycina z gazet pojedyncze wyrazy i skleja je w wiersze-kolaże, w esejach cytuje swoje wcześniejsze powieści i opowiadania; w jej tekstach natarczywie powracają – w różnych wariantach, konfiguracjach – te same sceny, te same przedmioty, postacie, te same słowa. Przeszłość jest nieustępliwa. Nie tylko nie znika, ale jej ciągła aktualność domaga się wciąż ponawianego wysiłku nazywania tego, co nie ma nazwy. Domaga się najwyższej uwagi, skrajnej dyscypliny, wierności konkretnemu doświadczeniu, ale i ekscesu wyobraźni, która musi je rozmontowywać i składać, wciąż na nowo, żeby sobie z nim poradzić.  Słowa muszą być co najmniej równie nieustępliwe jak przeszłość, którą usiłują opisać. Równie bezwzględne jak natarczywość pamięci.

I teraz: co teatr ma począć z tą górą słów najwyższej jakości, usypywaną, by „pokryć nimi amok w głowie”, z doświadczeniem, które nie pozwala się w nich zamknąć, z biografią, która – sama w sobie niezwykle dramatyczna – zapisana w książkach nabiera jeszcze większego ciężaru?

Scenariusz spektaklu „Król kłania się i zabija” skomponowany został z fragmentów różnych tekstów Müller. Autorki adaptacji – Agnieszka Korytkowska-Mazur, reżyserka i Magda Fertacz – wybrały – jak Müller w swoich układanych z gazetowych czcionek wierszach – strategię kolażu. Stworzenie syntetycznego, nieoczywistego portretu pisarki interesuje je o wiele bardziej niż relacjonowanie poszczególnych wątków jej biografii, czy znalezienie teatralnego ekwiwalentu dla esencjonalnych, przenikliwych akapitów jej prozy. Postawiły przy tym na lakoniczność i kondensację. Przedstawienie trwa może godzinę, nie więcej. Nie ma widowiskowych scen, słów też raczej niewiele – i z reguły nie są to te słowa, które podkreślilibyśmy w lekturze; jest za to sporo muzyki – etnicznej, granej na żywo.

fot. Tadeusz Rolke

Herta Müller ma tutaj trzy twarze. Trzy Herty – jakby przewrotnie igrając z tytułem jednej z książek pisarki „Dziś wolałabym siebie nie spotkać” – spotykają się już w pierwszej scenie. Wszystkie w czarnych perukach, blade, poważne, z akordeonami w rękach. Herta – dziecko (Klara Bielawka), dziewczynka, wychowywana na banackich równinach, wśród niemieckich chłopów, w domu, w którym nie było ani jednej książki. Młoda Herta (Agnieszka Roszkowska), która już mieszka w mieście, uczy się, potem pracuje, ma męża i bardzo poważne kłopoty z rumuńską bezpieką. I Herta dzisiejsza (Beata Fudalej) – od lat w Berlinie, uznana pisarka, od niedawna Noblistka. Ta ostatnia, najstarsza Herta nadaje ton i mocno trzyma rytm trzygłosowej melodii wygrywanej na akordeonach.

Decyzja potrojenia głównej bohaterki jest dla spektaklu kluczowa. Powoduje, że czas się zagęszcza, a chronologia zostaje całkowicie unieważniona. Nie o banalne przywoływanie wspomnień chodzi, ale o współistnienie przeszłości i teraźniejszości – w tej samej chwili, na równych prawach. Zabieg kondensacji czasu trafnie odpowiada opisywanemu przez Müller zjawisku nieodwracalnego zranienia przeszłością. Czas nie układa się linearnie, w ciąg przyczyn i następstw, ale rozgałęzia się we wszystkich kierunkach. Przeszłość trwa nadal – mówi Müller – gotowa w każdym momencie, pod byle pretekstem zaatakować, ucieleśnić się, całkiem realnie, ze wszystkimi detalami – jako koszmar.

fot. Tadeusz Rolke

Płaska przestrzeń została wyposażona przez bezlitosną pamięć tylko w długą, obskurną ścianę, w którą wmontowano opuszczane krzesełka i wahadłowe, prowizoryczne drzwi. Nędza i brud. To wnętrze jest jednocześnie pokojem przesłuchań, jakąś poczekalnią, korytarzem w pociągu i domem dzieciństwa – na wytartej tapecie ze szlaczkiem wiszą marne dwa zdjęcia: rodzinne monidło i krowa na pastwisku.

„Król kłania się i zabija”, na podstawie Herty Müller,
reż. Agnieszka Korytkowska -Mazur.
Teatr Dramatyczny w Warszawie,
premiera 8 stycznia 2011
Wszystko, możemy przypuszczać, dzieje się więc symultanicznie. Przejazd pociągu, którego rozświetlone okna przesuwają się przez twarz małej Herty, stojącej w polu kukurydzy i marzącej o tym, by mieć pod nogami asfalt,  i demonstrowanie zawiniętego w zakrwawioną szmatkę odciętego palca, który kojarzy się ze szczurem znalezionym wśród ogórków; kojarzy się też – choć tego już nie mówi się głośno – z torturami, groźbami, śmiercią przyjaciół i nieustannym strachem. Towarzysz dziecięcych zabaw w męża i żonę (Wendel – Sławomir Grzymkowski) ma w pamięci miejsce tuż obok prawdziwego męża (Paul – Henryk Niebudek), śmierdzącego wódką, ale dającego oparcie. Rozwrzeszczana matka (Ewa Telega), obsesyjnie obierająca ziemniaki, dopada Hertę nawet wtedy, gdy ta jest już występującą w telewizji zasłużoną pisarką. Przed chwilą udzielała wywiadu głupawej, nic nie rozumiejącej dziennikarce (Joanna Król), a teraz musi jeszcze raz wysłuchać pretensji matki, wypowiadanych do tego samego mikrofonu. Ojciec, były esesman, nosi wysokie wojskowe buty i bryczesy – doskonale pasujące również do oficera bezpieki, granego przez Miłogosta Reczka. Dziadek (Maciej Szary) to również szachowy król. Prawdziwego imienia króla-dyktatora nie można przecież wypowiedzieć na głos, tak jak zamiast „śmierć” mówi się „szach-mat” – i gra się dalej.

fot. Tadeusz Rolke

Pamięć wyrywa rzeczy z kontekstu i łączy je według nowych zasad, w nowe wzory. Szczątkowe, niespójne. Agnieszka Korytkowska-Mazur robi to samo z tekstami i fragmentami biografii swojej bohaterki. Zaproponowana przez nią wersja portretu Herty Müller jest jedną z wielu możliwych, niekoniecznie najbardziej adekwatną. Ale również niespecjalnie natarczywą, jakoś nawet skromną. Może właśnie tutaj kryje się źródło niedosytu, który pozostawia ten spektakl. Zdarza się, że brak w nim determinacji. Takiej jak ta Müllerowska: „Powiedzieć to” – koniecznie, bez względu na wszystko, nieustępliwie. Tak jak to można zrobić, mając do dyspozycji bezwzględną literaturę i życiorys nieustępliwej kobiety.

Najstarsza Herta – widać to na jej twarzy, w jej gestach – jest okrutnymi zabawami pamięci wyraźnie zmęczona. Ale wciąż stać ją na to, by w drwiącym, wyzwolonym, wytańczonym końcowym monologu zakpić z konwenansów, pokazać krnąbrność, ale i klasę outsiderki. Tyle, że ta manifestacja wewnętrznej wolności nie robi na słuchaczach żadnego wrażenia. „Dziękuję za przyznanie mi nagrody noblowskiej” – nie bez ironii mówi Herta. Postacie zgromadzone pod szarą ścianą odpowiadają zgodnym chórem, nonszalancko: „Nie ma za co”. A bo to jedną stukniętą pisarkę widzieliśmy? Była obca i będzie obca.

Dość okrutny humor takiego zakończenia ma właśnie tę dławiącą bezwzględność, którą chciałoby się widzieć w całym spektaklu.

Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.