Luís Ramón Marín.
Fotografie 1908-1940

Anna Jastrzębska

Marín fotografował wszystko: wydarzenia historyczne, polityczne, momenty społecznie ważkie i te zupełnie nieistotne. Chciał zapisać wszystkie elementy obserwowanego świata, poświęcając im równą uwagę, na jednym poziomie stawiając rodzinę królewską i pijaków w tawernie

Jeszcze 1 minuta czytania

Zdjęcia hiszpańskiego twórcy Luisa Ramóna Marína przeleżały w skrytce za kuchenną ścianą kilkadziesiąt lat. Przypadkowo odnalezione, poszerzyły kanon XX-wiecznej fotografii. Można je oglądać w Instytucie Cervantesa w Warszawie (za chwilę także w Krakowie).

18 tys. negatywów z lat 1908-1940, wszystkie starannie opisane i uporządkowane. Po śmierci ich twórcy jego żona ukryła je z obawy przed represjami politycznymi. Kiedy przypadkiem znaleziono je około 15 lat temu, początkowo nie wiedziano nawet, kto był ich autorem. Bo choć przez 30 lat fotografie Marína ukazywały się na łamach dziennika „Informaciones” i były dosyć popularne – w druku ukazywało ponad tysiąc zdjęć rocznie – jego twórczość po wojnie odeszła w całkowite zapomnienie. A przecież położył on podwaliny pod współczesną fotografię reporterską i przemysłową, i to nie tylko hiszpańską! Jego fotoreportaże składają się na fascynujący i barwny, choć zrealizowany w czerni i bieli, obraz epoki, w której żył i tworzył artysta (z wykształcenia… inżynier rolnictwa).

„Luís Ramón Marín. Fotografie z lat 1908-1940”. Instytut
Cervantesa w Warszawie (20 stycznia – 10 marca); Galeria Pauza
Kraków (17 marca – 30 kwietnia).
Marín fotografował wszystko: wydarzenia historyczne, polityczne, momenty społecznie ważkie i te zupełnie nieistotne. Rozstrzał tematów, które podejmował, jest tak znaczny i różnorodny, jak tylko różnorodne może być życie, które chciał chwytać w obiektyw. A chciał zapisać wszystkie elementy obserwowanego świata, poświęcając im równą uwagę, na jednym poziomie stawiając rodzinę królewską i pijaków w tawernie. Roznegliżowana Josephine Baker jest dla jego obiektywu równie interesująca co dzieciaki w sierocińcu, słynny intelektualista i aforysta Gómez de la Serna na cyrkowym trapezie (prawdziwy smaczek) tak samo ciekawy, jak chłopcy z madryckiej ulicy. Codzienność robotników ma potencjał podobny do scen z rewii i cyrków, a dramat wojny domowej jest równie istotny, co budowa trakcji telefonicznych (rewelacyjne zdjęcie „Linia telefoniczna Zaragoza-Lérida-Barcelona, kilometr 412” ma w sobie coś z surrealizmu – mężczyźni oblepiający słup telefoniczny jak wrony drzewo na tle pustego pejzażu zdają się być wyrwani z innej rzeczywistości).

Niektórzy twierdzą, że od kobiet wolał aeroplany, ale to nieprawda. Interesowały go w równym stopniu. Fascynowała go nowoczesność i nowinki techniczne – pierwsze automobile, motocykle, balony lotnicze, zeppeliny. Ale w zdjęciu Miss Alicante zawarł tyle samo prawdy i pasji, co w fotoreportażu z zawodów balonowych. Nie faworyzował żadnego fragmentu rzeczywistości, a może wręcz przeciwnie – jego obiektyw wyróżniał każdy jej element.

Na wystawie możemy zobaczyć również kilka portretów autora. Prężący muskuły, z zawadiacko podkręconym wąsem Marín przypomina kuglarza, cyrkowca, który za chwilę sam wdrapie się na trapez i będzie wyczyniał tam podniebne akrobacje. Zresztą część fotografii rzeczywiście jest zapisem z perspektywy nieba: „Widok Madrytu z wiatrakowca de La Ciervy” to jedno z kilku tego typu absolutnie zachwycających zdjęć. Marin obserwuje rzeczywistość z różnych perspektyw i ma niebywały talent w chwytaniu nastroju lub dramatyzmu ukazywanych wydarzeń. Nie bez powodu na wszystkich jego portretach widzimy ten chłopięco-łobuzerski błysk w oku, który każe mu zajrzeć przez uchylone drzwi, by podejrzeć prywatne życie rodziny królewskiej, przyłapać delikwentów na chwilach zapomnienia lub właśnie... normalności. Jednym z najciekawszych tego przykładów jest „Portret włoskiego boksera Primo Carnera oddającego się lekturze w swym pokoju”.

Marin rzadko aranżuje fotografowane przez siebie sytuacje – jest tam, gdzie być powinien i we właściwym momencie naciska pstryczek. Zgodnie z tym, co potem Henri Cartier-Bresson uznał za prymarne w fotografowaniu, umie uchwycić właściwy moment. Doskonałym tego dowodem jest zdjęcie na moście: ktoś jedzie na rowerze, ktoś inny spaceruje z parasolką, a w rogu krząta się... świnia.

Najbardziej niewdzięczna z modelek Marína – hiszpańska wojna domowa – stała się bezpośrednią przyczyną jego zapomnienia. Czar odnalezionych po latach, odrestaurowanych i zdigitalizowanych przez Fundację Pablo Iglesiasa zdjęć, ma dziś wartość nie tylko sentymentalną. Tematy, jakość realizacji, oryginalność ujęć stawiają Marína w jednej linii z mistrzami fotografii tamtych czasów, ze wspomnianym Bressonem na czele. Odkrycie tych negatywów, nie tylko dla Hiszpanów, ma ponadto duże znaczenie poznawcze. Przypomina mi się sytuacja sprzed kilku lat, kiedy dotarły do nas zdjęcia pochodzące z II wojny światowej, prezentujące okupowane miasta, Warszawę i Gdynię, w kolorze. Fotografie Hugo Jaegera zaburzyły nasze wyobrażenie wojny, którą przecież zawsze widzieliśmy w czerni i bieli.

Obrazy Marína nie zmieniają naszej optyki widzenia, ale ją poszerzają, nadają jej ostrości. Są tak sugestywne, że chyba trzeba będzie przepisać parę podręczników do historii fotografii.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.