NAJWAŻNIEJSZE CZYTAĆ: Fikcja bez fikcji
Ktoś powiedział z nutą pobłażania, by nie powiedzieć pogardy, że rynek książki toHollywood bez pieniędzy. Gwiazdy są, rankingi są, nagrody takoż, a forsy ciągle mało. Z trudem przychodzi wyzerować koszta. W tej bidzie z odrobiną blichtru (honoraria sezonowych gwiazd, które sprawiają, że gwiazdy stają się gwiazdami telewizyjnymi) co jakiś czas kreowane są mody; a to na pseudoreligijne porady dla ubogich duchem, a to na romanse zwalniające sterane pracą i zajęciami domowymi czytelniczki z funkcji myślenia, a to na literaturę młodzieżową, w której przystojniaczek-gołowąs jest wampirem. Na wyższych półkach też można znaleźć książki modne i niemodne. By ożywić koniunkturę i tam, gdzie sam prestiż i duma kultury wysokiej goszczą, zaklina się rzeczywistość, ogłasza koniec jednego gatunku i wieszczy panowanie drugiego. Rzecz nie dotyczy tylko Polski, choć w Polsce – kraju, gdzie ci, co czytali dużo, czytają ponoć jeszcze więcej, a ci, co nie czytają, są z tego dumni i w nagrodę prowadzą programy kulturalne w telewizji publicznej – kwestia mód światowych nabiera lokalnego kolorytu.
Od jakiegoś czasu wieszczy się nad Wisłą koniec literatury, której istotą jest pisarska wyobraźnia i umiejętność opowiadania historii. W miejsce tej literatury, której w Polsce z przyczyn historycznych (pisali o tym krytycy, i sam noblista Miłosz) wieczny niedostatek, wchodzi i ponoć na lata zapanuje literatura faktu – gwarancja prawdy o świecie i autorskiej rzetelności w dochodzeniu do niej. Furda szalona imaginacja, nieprawdziwe, bo wymyślone postacie, na nic opowieść pozbawiona empirycznego stempla. Prozaicy zostaną wysłani na emeryturę, a ich miejsce w panteonie narodowej literatury zajmą dziennikarze, byle tylko pisali dłuższe teksty. Kierunek jest ekonomicznie uzasadniony: gazety oszczędzają na listach płac, więc gatunek korespondenta i reportera jest skazany na wymarcie. Ratunek w książkach i statusie pisarza. Ogłosiliśmy modę na non fiction, spychając do kąta z zeszłorocznymi śmieciami powieści, nowele i opowiadania, tę koronę prozy i fikcji, w której ćwiczą się pisarze na całym świecie wbrew opiniom księgarzy i wydawców, że opowiadania „się nie sprzedają” i sprzedawać nie będą, nawet jeśli w 2011 roku literackiego Nobla dostanie mistrzyni gatunku, wielka Kanadyjka, Alice Munro.
Dzwonią do mnie dziennikarze, szukając potwierdzenia tezy o końcu powieści, których i tak nie czytali, końcu jeśli nie na świecie, to na pewno w Polsce, i nowej erze literatury faktu, która już stała się faktem. Właściwie już nie pytają, a opisują rzeczywistość: bo przecież Kapuściński, bo szkoła reportażu literackiego, bo Polska, kraj Kapuścinskiego, bo nagroda. I włącza się od razu taryfa ulgowa dla tego, co stroni od zakazanej wyobraźni, wyklętej fikcji i sztuki opowiadania w imię twardych faktów i szacunku do nich. Wydawcy, jeden po drugim, tworzą nowe serie non fiction. Niektórzy z nich potwierdzają, że sprzedają się one lepiej niż wydawane dotychczas przez nich powieści. Niektórzy wolą nie mówić o liczbach, zwłaszcza tych dotyczących honorariów. Czego to dowodzi? Wyższości braku fikcji nad fikcją? Czy jakości fikcji wydawanej w tym właśnie wydawnictwie? Ani jednego, ani drugiego, pomijając fakt, że z tak zwanej literatury faktu, na listach bestsellerów pojawią się a to kolejne wywiady z Władysławem Bartoszewskim, a to rzekome non fiction celebrytów, będących rzekomymi autorami. I jedna wywindowana handlowo w aurze skandalu biografia. Kapuścińskiego. W tym samym czasie na amerykańskich listach bestsellerów pojawia się po raz kolejny prozaik niepoprawny, wpatrzony w XIX-wiecznych autorów opasłych powieści Jonathan Franzen, by w swym kolejnym, kilkustestronicowym dziele „Freedom”, raz jeszcze opowiedzieć swoim rodakom bardzo amerykańską historię. Toczy się o książkę wielomiesięczny spór. My nie spieramy się o powieści, nawet nie spieramy się o granice biografistyki. Dyskusja toczy się o to, co i jak można napisać o Ryszardzie Kapuścińskim.
Tymczasem granice są cudownie płynne. Carol Oates brnie w wielką powieść o Marylin Monroe, Colm Toibin w „Mistrzu” – o Henry Jamesie. Czytam wstrząsający tom wywiadów z chińskimi pariasami „Prowadzący umarłych”, spisanymi przez poetę i dysydenta Liao Yiwu. Co drugi z nich jest zaczynem powieści, który pewnie nie miałby swojej mocy bez wrażliwości i determinacji poety. Czytam tom opowieści podróżnych Dariusza Czai „Gdzieś dalej, gdzie indziej”, w którym uwaga dla szczegółu, opisy wrażeń i intelektualna powaga poddane są potoczystości narracji i kunsztowi konstrukcji. W końcu tak dyskutowana dziś w Polsce książka „Złote żniwa” rządzi się rygorami retoryki i pisarskiej skuteczności. Przywoływanie tak cenionego przez Ryszarda Kapuścińskiegi Bruce’a Chatwina jest już zbyt oczywiste.
Trwa festiwal non fiction wbrew fiction. Co jakiś czas na wyrost szermuje się w nim argumentem prawdy. Kilka lat temu podobna moda została ogłoszona w Anglii. Po kilku latach, gdy można było ocenić skalę zjawiska, podliczyć słupki i przyjrzeć się, co z tej fali zostało na brzegu, „The Guardian” uznał medialny anons za pobożne życzenie. W niczym to nie umniejsza znaczenia wybitnych książek w tym gatunku, ani nie wywyższa dobrej prozy, która w tym samym czasie powstawała. Przywraca tylko naturalną, chciałoby się rzec, równowagę w ekosystemie piśmiennictwa. Jego historia pokazuje, jak szybko pozbywamy się wszelkich nowości, jak trwałe bywa to, co wartościowe.
Jak to pisała Doris Lessing, która nie ma problemu ani z czystością garunków, ani potrzeby wykazywania wyższości jednego gatunku nad drugim: „Chyba pójdę dziś wczesniej spać, a przed snem poczytam sobie «Wojnę i pokój»”.