NAJWAŻNIEJSZE CZYTAĆ:
Czytanie z niezrozumieniem
Zanim zdążyliśmy poprawić wyniki testów na czytanie ze zrozumieniem, zaczęliśmy manifestować czytanie z niezrozumieniem. Stało się ono dziwnym przywilejem, wartością samą w sobie, przepustką do medialnej obecności lub ideologicznych popisów. Czytają z niezrozumieniem polscy politycy i publicyści, urzędnicy państwowi i działacze organizacji użytku publicznego, czytają tak krytycy literaccy, ba, nawet pisarze.
Może czas przestać załamywać ręce nad niewinnymi gimnazjalistami, którzy do niedawna ciągnęli się na szarym końcu w kompetencyjnych testach PISA za kolegami z Francji, Niemiec, Skandynawii, Węgier, za egzotycznymi rówieśnikami z Japonii, Korei i Ameryki Południowej. W końcu dzisiejsi gimnazjaliści nie mają wyjścia i tego, czego nie nauczy polska szkoła, nauczy ich życie – czy to w Polsce, czy poza jej granicami. Z dyplomem uniwersyteckim albo bez. Jest co prawda nadzieja – ale tylko dla dziewcząt, które w rzeczonych testach biją polskich chłopców o głowę. I wyrok (a może łaska boska), bo jak dorosną, będą miały w Polsce kłopoty ze znalezieniem męża.
Starsze od gimnazjalistów pokolenia nie są poddawane testom PISA i mają mniejsze szanse na wyjazd z Polski. My, bo to o nas mowa, raczej zostaniemy w kraju, z takim poziomem kompetencji językowych, jaki mamy, w pewnym sensie bezkarni w swojej ignoracji. Powód to raczej do smutku niż demonstracji swoistej umiejętności czytania z niezrozumieniem. A tych z jakiś powodów jest coraz więcej.
Cóż bowiem chce zakomunikować światu recenzent, który nagradzaną przez innych powieść „Ziemia Nod” Radosława Kobierskiego, pogrąża w oczach niedoszłego czytelnika, oświadczając, że nie wie, po co rzecz została napisana? Pisze, by ktoś inny przypadkiem nie przeczytał, nie doczytuje, bo jeszcze by się czegoś ponad przyjętą tezę dowiedział? Nieżyczliwy, zniechęcający do czytania krytyk, idzie w parze ze znanym edytorem, który wybrzydza na literackiego Nobla dla Jelinek. Dowodem słuszności jego opinii ma być fakt, że nie czytał i nie przeczyta – jak deklaruje – żadnej książki tej strasznej autorki. Wzięty pisarz krakowski pisze w szacownym tygodniku artykuł o bibliotekach, których los – jego zdaniem – na całym świecie jest przesądzony: znikną one jak gliniane tabliczki i papirus, więc nie zajmujmy się ich stanem dzisiaj.
To, że mimo – a może za sprawą – dziejącej się na naszych oczach rewolucji technologicznej biblioteki w Europie rozkwitają, a liczba wypożyczeń poza Polską rośnie, dowodzi zapewne zacofania tych krajów, gdzie tak się dzieje. Ten sam rzecznik postępu sprzeciwia się publicznie 1 procentowi na kulturę w budżecie państwa. Nie zechciał doczytać albo nie zrozumiał, na co ów żałosny 1 procent ma być, zdaniem pomysłodawców, przeznaczony. Pisarz wie – i wiedzę tę podzielają inni – powiedzmy to słowo – prawicowi i neoliberalni publicyści: 1 procent trafi do kumpli-darmozjadów z lewej strony sceny politycznej, do obecnych lub przyszłych, pozbawionych poglądów politycznych baronów kultury.
Wypada współczuć tej swoistej obywatelskiej troski kolegów tym Obywatelom Kultury, którzy lewicowi bynajmniej nie są, a bardzo zaangażowali się w prace nad Paktem dla Kultury. Co powiedzą bibliotekarkom i działaczom kultury na prowincji, którzy z nadzieją przyjęli i postulat, i pakt cały? Że ktoś ich oszukuje? Że lepiej już było? W bibliotece bez toalet, bez nowych książek, bez samorządowych pieniędzy?
I tak starszym od gimnazjalistów Polakom od czasu do czasu przytrafia się jakiś niemiarodajny test na czytanie ze zrozumieniem. Choćby taki Pakt dla Kultury. Niektórzy, jak się okazało – z trudem docierają do drugiego paragrafu, by z niego uczynić przedmiot ideologicznego ataku, nie bacząc na rzeczywistą treść i wymowę.
A tekst podpisanego 14 maja dokumentu jest krótki i w zamyśle autorów – nie bójmy się tego słowa – polityczny. To w istocie umowa dwóch stron: społecznej, która do niego doprowadziła i rządzącej, która zdecydowała się na ten historyczny precendens.
Polityczny cel takiej umowy dyktuje jego nie zawsze doskonały, będący wypadkową różnych poglądów i stylów komunikowania język, co nie znaczy, że jest to język niezrozumiały. Co więcej, z definicji paktu wynika, że język, w jakim powstaje, jest rodzajem kompromisu, mieszanki rejestrów i pojęć, przynależnych do dwóch różnych nie rozmawiających ze sobą do niedawna światów. Język ten jest w końcu w przypadku Paktu dla Kultury próbą porozumienia i wyjścia z impasu pseudopolityki kulturalnej.
Pakt nie jest ani manifestem, ani pamfletem, daleko mu do kunsztownego pod względem literackim opowiadania czy pięknego wiersza. Ma być skutecznym, służącym wyznaczonym w dokumencie zadaniom narzędziem. Czy będzie, przekonamy się po wielu, wielu latach.
Pakt musi być – i jest – krótki, nie sprowadza się on jednak do żądania: „więcej pieniędzy”. Zawiera więcej niż jeden postulat: słynny już teraz i obracany przez media 1% na kulturę w budżecie państwa. Od tego postulatu wszystko się zaczęło: od poczucia wstydu, że Polska jest w Europie na szarym końcu pod względem wydatków na kulturę i irytacji na kolejne rządy, które ten stan rzeczy akceptowały. Ale też na tym postulacie się nie skończyło, jest ich bowiem – kto chce wiedzieć, ten wie – dziewiętnaście.
Pakt nie jest – powtórzmy – napisany językiem, z którego zrozumieniem może mieć problem człowiek ze średnim wykształceniem. A jednak sprawia on ideologiczną trudność, która każe zatrzymać się w lekturze na drugim paragrafie i cofa niektórych czytelników do etapu szkoły i źle wykonanych ćwiczeń na lekcji polskiego. Czytania z niezrozumieniem, a nawet nieczytania z niezrozumieniem.