Lampa Aladyna (fragment)

Luis Sepúlveda

Kiedy się odwróciłem, stary gdzieś przepadł, a po Giseli zostały jedynie majteczki tanga, które zwisały z mej dłoni niczym absurdalne wspomnienie

Jeszcze 2 minuty czytania

Złote serce Marii

Gerdowi Gerhardowi
za wiele przegadanych butelek

Dwa hausty nasyconego oparami marihuany powietrza Ipanemy starczyły, bym się poczuł jak ojczulek i szanowny pan. A jeśli dodać do tego parę łyków trzcinówki plus istny oczopląs, człowiek miał wrażenie, że znajduje się w samym centrum lepszego świata, który wszelkimi siłami pragnie ukazać piękno swych stworzeń; te zaś, za jedyny przyodziewek mając obowiązkowe majteczki typu tanga i rytm samby, zapraszały do rozkoszy i zapomnienia o płynącym czasie.

Padał deszcz konfetti, dziewczyny z Rio hojnie rozdawały kondomy, wyła syrena karetki, która bezskutecznie usiłowała znaleźć dla siebie drogę, ja uczepiłem się bioder Giseli, ona zaś rzucała właśnie biustonosz w tłum, szczęśliwa, że może uwolnić ekshibicjonistkę, którą nosiła w swym wnętrzu. Wówczas ujrzałem starca, przebranego - tak mi się wydało na pierwszy rzut oka – za cangaceiro. Ominął Giselę, nie obdarzywszy nawet odrobiną uwagi jej dumnego biustu niemieckiej matrony, i stanął naprzeciw mnie, ukazując swe ręce wieśniaka.

– Dobra rada za parę groszy – powiedział.

Lampa Aladyna

Dla miłośników twórczości Luisa Sepulvedy ten tomik jest prawdziwą lampą Aladyna. W zamieszczonych w nim dwunastu opowiadaniach popularny pisarz chilijski zaprezentował coś w rodzaju barwnego skrótu czy też „przeglądu firmowego” własnej twórczości – jej najczęstszych motywów i form. Spotykamy tu bohaterów znanych już z innych jego książek. Teksty dłuższe, z rozbudowaną fabułą obejmującą niekiedy wiele lat, są przeplatane miniaturowymi impresjami. Żart miesza się z tragizmem, realizm z fantazją, miłość z polityką. Autor proponuje nam między innymi zagadkę kryminalną, opowieść niesamowitą, melodramat, wspomnienie, balladę łotrzykowską, bajkę filozoficzną i chwilę zadumy. Akcja rozgrywa się w najrozmaitszych miejscach: z amazońskiej dżungli zamieszkanej przez prastare plemiona przenosimy się do zaśnieżonego Hamburga, a z wyludnionych wietrznych wysp Dalekiego Południa do tętniącej życiem Aleksandrii czy roztańczonego Rio. Pojawiają się wątki, które dominują w dziełach Sepulvedy: pierwsze młodzieńcze porywy i wtajemniczenia, zagrożenie, jakie niesie naturze współczesna cywilizacja, wreszcie dziwne, poplątane losy los XX-wiecznych Chilijczyków, uchodźców z własnego kraju, skazanych na tułaczkę po świecie – krótko mówiąc, wszystko to, co pisarz stara się uchronić przed niepamięcią.

Ton jego głosu był poważny, zastanawiający w tym otoczeniu, gdzie rytm samby zalewał wszystko, nawet oddech, a jego sfatygowane odzienie i kapelusz ozdobiony monetami i religijnymi symbolami nadawały mu jakąś przedziwną godność pośród obnażonych ciał.

Włożyłem rękę do kieszeni, żeby wyciągnąć trochę bilonu, a drugą złapałem Giselę za jedyne, za co się dało: gumkę od jej majteczek tanga. Ekshibicjonistka, którą nosiła w duszy, stała się panią sytuacji, zatem Gisela odsunęła się, uszczęśliwiona, że oto może zostać całkiem naga.

Stary wziął monety i ruchem ręki nakazał mi obejrzeć się przez ramię.

– Maria das Mortes żąda tego, co się jej należy – rzekł, gdy się odwracałem.

Tłum otaczał karetkę, a kilku pielęgniarzy okrywało zwłoki kogoś, kto nie obejrzy końcowej defilady szkół samby. Pomiędzy sanitariuszami a nieboszczykiem podrygiwała Mulatka o doskonałym ciele, skręcając się w rytm muzyki, którą tylko ona słyszała; jej skóra lśniła, lśniło także maleńkie serduszko z czerwonych cekinów, zakrywające seks. Domyślałem się, że jej oczy lśnią jeszcze mocniej, jednak gdy obracając się w tańcu, uniosła ręce do włosów i odsłoniła twarz, ukazała się biała maska bez wyrazu, rodem ni to z komedii, ni z tragedii. Zamiast oczu zobaczyłem jedynie mroczne czeluście.

Kiedy się odwróciłem, stary gdzieś przepadł, a po Giseli zostały jedynie majteczki tanga, które zwisały z mej dłoni niczym absurdalne wspomnienie.

Przepychając się przez ciżbę tancerzy, wróciłem do hotelu. Wyczerpany, gdyż pływanie pod prąd naprawdę męczy, rzuciłem się na łóżko, żywiąc nadzieję, że Gisela wkrótce się pojawi. Wyobrażałem sobie, jak po powrocie do Hamburga opowiada kolegom z redakcji, że spacerowała nago po ulicach Rio de Janeiro, a ja, z oczyma utkwionymi w teleksie, potakuję, dodając: „Tak było, ni mniej, ni więcej”.

Mijały godziny, świt wyciszył sambę, zmęczenie pokonało głosy, ja zaś patrzyłem na aparaty fotograficzne Giseli wiszące na oparciu krzesła. Jakiś niewytłumaczalny impuls popchnął mnie ku torbie, w której trzymała rolki filmów i obiektywy. W kieszeni przeznaczonej na notes znajdowała się makieta albumu z fotografiami. Były to zdjęcia robione przez Giselę w rozmaitych miejscach świata, w wielkich aglomeracjach, często robione podczas karnawału. To dziwne, pomyślałem, nigdy mi nie mówiła, że przygotowuje album. Zacząłem przerzucać stronice i pomimo wilgotnego upału Rio poczułem lodowaty prąd przechodzący mi po kręgosłupie.

Pod fotografią widniał krótki tekst: „Fasnacht, Bazylea, luty 1996”. Na zdjęciu ludzie przebrani w obszerne szaty błaznów i olbrzymie maski, z piszczałkami i bębnami, otaczali szwajcarskich sanitariuszy, którzy okrywali martwe ciało. Obok nich, naga na śniegu i najwyraźniej niewidoczna dla tych, co na nią patrzyli, piękna Mulatka o błyszczącej skórze; serduszko z czerwonych cekinów lśniło na jej seksie, białą maskę uchwycono w grymasie, w którym mieszają się komedia z tragedią.

Człowiek buntuje się wobec tego co nieuniknione i wyrzuca z siebie jakby przypadkowe słowa, które opuszczają usta, pozostawiając gorzki smak pewności. Były też inne fotografie: z pogrzebu sardynki w Gijón, z karnawału w Andacollo z mieszkańcami Altiplano przebranymi za chińskie smoki, z karnawału w Kolonii z Niemcami parującymi piwem, a na wszystkich Mulatka z czerwonym serduszkiem na seksie i nieulękłą maską obok kogoś, kto przyjmował właśnie pośmiertny hołd sanitariuszy.

Imię Giseli zarysowało na mych wargach bolesny grymas. Powtarzałem je niczym przekleństwo, aż świt przykleił się do okien, a ja poczułem jej obecność po drugiej stronie szyby.

Wyszedłem na balkon i je ujrzałem. Przeszły obok drzwi do hotelu, nie zatrzymując się. Gisela, spowita w przejrzysty woal, który Mulatka podtrzymywała jej na ramionach, pozwalała się prowadzić ku zejściu na plażę, a stamtąd ku morzu.

– Mario! – zawołałem. – Mario das Mortes!

Odwróciła się, uniosła twarz, na której widniał ów wyraz ostateczny, przez wszystkich nas uznany za maskę, wyciągnęła rękę i lekkimi ruchami palców zażądała tego, co jej się należy.

Podbiegłem do łóżka, złapałem album, wróciłem na balkon i rzuciłem go w jej kierunku. Zaraz potem popędziłem na dół na złamanie karku.

Gisela dygotała z zimna, cuchnęła trzcinówką i marihuaną, powtarzała nieustannie: „Dobra dziewczyna,  dziewczyna o złotym sercu”.

Po Mulatce pozostały jedynie ślady na piasku. Prowadziły ku morzu i nikły gdzieś w rozmytej  strefie poza czasem i przestrzenią, tam gdzie morze łączy się z lądem, w owej nieuniknionej ojczyźnie żywych i umarłych.



Dziękujemy wydawnictwu Noir sur Blanc za udostępnienie fragmentu.