NAJWAŻNIEJSZE CZYTAĆ:
Edukacja kulturalna, głupcze
Jedna ulica, dwie Polski. Adresu nawet nie trzeba zgadywać. Kapie deszcz. Po raz pierwszy od nie pamiętam ilu lat na dziedzińcu Pałacu Prezydenckiego będzie koncert. Przed siedemdziesięcioma laty zmarł Ignacy Paderewski. Na obczyźnie. Całe życie na Polskę czekał, a na obczyźnie umarł. Taki ponury polski los, los rzadkich w tych stronach muzycznych geniuszy. Teraz oddamy mu należną cześć, wysłuchując patetycznej „Symfonii «Polonia»”. Będzie to drugie w wolnej Polsce wykonanie pełnej wersji utworu. Gra Sinfonia Varsovia, dyryguje Jerzy Maksymiuk.
W jednej z sal pałacu stoi fortepian pianisty. Podziwiał go ostatnio prezydent Obama. W tle, na seledynowych ścianach, obrazy mistrzów. Do pałacu idą goście, pod parasolami i bez. Turyści i przechodnie przyglądają się, jak pracownicy ochrony zagładają paniom do torebek. Z drugiej strony Krakowskiego Przedmieścia dochodzą zniekształcone w prezydenckim dziedzińcu odgłosy wojowników o „Wielką Polskę”. Zagraniczni turyści patrzą na nich jak na babę z brodą w cyrku. Na babie jednak nie robi to żadnego wrażenia. Baba każdego poranka rozkłada namiot. Nogi stelaża trzyma na butach, by nie dać strażom miejskim pretekstu do likwidacji placówki Polski prawdziwej, a wielkiej. Nie wiemy, z czego baba żyje, nie wiemy, jaka jest wartość roboczogodziny baby pod namiotem z megafonem w ręce. Wiemy tylko, że baba jest tak oddana swej misji, że nic innego nie robi.
Deszcz się wzmaga, by na chwilę przed przybyciem prezydenckiej pary osłabnąć zupełnie. Eleganccy młodzieńcy w garniturach biegają wzdłuż rzędów i wycierają papierowymi ręcznikami plastikowe krzesła. Na telebimie krótki film dokumentalny o polityku-kompozytorze. Prymas Glemp w litanijnym tonie, na przemian z Jerzym Waldorfem, z cudownym przegięciem intonacji i słowną perwersją, sławią polskiego patriotę i wirtuoza. Gdy na scenę wchodzi Maksymiuk i daje znak orkiestrze, głośniki po drugiej stronie królewskiego traktu zostają rozkręcone do oporu. Orkiestra jednak gra. Patos powstańczy oddany w pierwszych taktach ilustracyjnej muzyki Paderewskiego miesza się z religijnymi pieśniami. Muzycy nie stają do pojedynku. Przechodzą do kolejnych części utworu, ignorując coraz głośniejsze i coraz mniej przypominające ludzki śpiew odgłosy. To rozwściecza przeciwnika, który w swej patriotyczno-religijnej pasji doznaje zbiorowej utraty słuchu muzycznego, lecz bynajmniej nie utraty głosu. Nad miastem przetaczają się ciężkie chmury. Aniołowie jednak nie spadają z niebios. Bogowie nie grzmią.
Ani żałobne popowstańcze nuty, ani odrodzeńcze dla Polski tony nie wzruszają rozmodlonej i zawodzącej na ulicy grupki, która wyje w megafon i wyje. Na chwilę przerywa, by dać trybunę swoim katonom i wraca niestrudzenie do zawodzenia. Ciągnie się ten polski turniej niemiłosiernie. Żal wielki wybitnych muzyków, żal Paderewskiego, który nie za taką Polską tęsknił, żal Maksymiuka. Żal bezwstydnej, bo nieświadomej baby z brodą. Siedzę w jednym rzędzie z prezydenckim podsekretarzem stanu i melomanem w jednej osobie, dwa krzesła od nuncjusza papieskiego, i myślę sobie: czego my właściwie słuchamy i na co patrzymy? Do czego bardziej skłania się nuncjusze ucho? Jak odsiewa dźwięki podsekretarz stanu, by skupić się na patriotycznej w wymowie symfonii. Uspokajam znajomą skrzypaczkę, która, gdy wojna megafonów z Sinfonią Varsovią przybiera na sile, podrywa się z krzesła i chce biec na drugą stronę ulicy przecinać kable. Ulewa nie nadchodzi.
Gdy wreszcie ten odegrany na dwa dni przed otwarciem polskiej prezydencji w Unii koncert dwóch Polsk dobiega końca, zaczyna kapać z nieba. Urzędniczka pałacu prezydenckiego mówi, że rodacy spod krzyża i namiotu zostali o rocznicowym koncercie powiadomieni. W odpowiedzi podwojono liczbę megafonów i zawodzicieli. Wychodząc z Prezydenckiego Pałacu, pomyślałam: a gdyby tak ktoś ich kiedyś uczył i nauczył, gdzie indziej byśmy dzisiaj byli. A teraz niech leje deszcz.