Panie Kadafi

Agnieszka Kłos

Zaroiło się od Kadafich w sieci. Wyklikałam to jedną ręką w pewne sobotnie popołudnie, kiedy dowiedziałam się w radio, że w Kongo gdzieś na końcu czarnego świata, w jakiejś wiosce zwanej przeze mnie Annus Mundi, kilku facetów z porażeniem mózgowym w dzieciństwie założyło rockowy zespół, który nazwali na wszelki wypadek „Bez uprzedzeń”.

Jeszcze 3 minuty czytania

Byliśmy – mówili ci faceci w radio – pod nieustającym ogniem krzyżowych wykluczeń. Staliśmy się, dodał inny, prawdziwym celem wszystkich wojsk. Bo trzeba przyznać, w ich wiosce stacjonowały wtedy wszystkie wojska świata, przebiegała tam faktyczna lub wyimaginowana granica i wszystkie wojska na hurra przyjechały jej strzec. Swoją drogą chciałabym to zobaczyć: kurz, dogasające wielkie słońce na horyzoncie i kilkadziesiąt tysięcy mężczyzn rozsadzających wioskę. Pot, unoszący się dym z kilku ognisk, jakiś niedopalony pet, który wałęsa się pośród watahy bezpańskich psów i moi bohaterowie: czterej muzycy z dziecięcym porażeniem mózgowym. Jeden z nich zdobył na tej wojnie granicznej perkusję i zaczął w nią właśnie walić. I tak narodził się wielki przebój pod tytułem „Idźcie do wyborów”, który wkrótce po zakończonej, to jest przestanej, wojnie granicznej pomógł narodzić się nowej władzy. Nie będziemy o niej opowiadali, bo tymczasem zniknie nam najpiękniejszy pejzaż z dogasającym słońcem nad wioską, która tak niepostrzeżenie zmieniła swój charakter. Jak za pociągnięciem dzwonka lub – jak to zrobiłam przed chwilą – za jednym kliknięciem, kiedy okazało się, że prosta fraza „Panie Kadafi”, bo tak przecież zwróciłabym się do tego nieznanego mi mężczyzny na ulicy, przywołuje w ciągu pierwszych trzydziestu sekund milion sto sześćdziesiąt wyników. Wiedziałam, że sam Kadafi jest sławny, ale ten bezpośredni zwrot w jego stronę? Że też doczekał się tylu ważnych odniesień. Wszyscy, jak zdążyłam przeczytać, zwracali się tak do niego na forach świata. Pisali już Polacy, Rosjanie, Kolorowi i Kalecy, a każdy z nich, jak ten młody perkusista, miał coś mu do powiedzenia, do przekazania, ostrzegał przed czymś lub bezpośrednio radził. Chciałabym mieć tylu doradców za darmo, na jedno, dosłownie kliknięcie palcem. Ale ja, wiadomo, nie jestem Panem Kadafi.

Agnieszka Kłos

Pisarka, krytyczka sztuki, fotografka. Publikuje teksty związane ze sztuką współczesną, literaturą, fotografią i kinem. Autorka książki „Całkowity koszt wszystkiego” (2008). Redaktorka pisma artystycznego „Rita Baum”. Autorka projektu historycznego „Breslau cv”. Publikowała w magazynach związanych z literaturą i sztuką. Jej opowiadania zostały przetłumaczone na język serbski, niemiecki i angielski. Dwukrotna stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego z dziedziny: literatury i teatru. Prowadzi zajęcia z antropologii filmu i fotografii w Dolnośląskiej Szkole Wyższej oraz na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, ucząc krytyki artystycznej i estetyki Holokaustu. Autorka pierwszego w Polsce kalendarza z aktami młodych amazonek:„ Niejedna z jedną” oraz pierwszego w Polsce Festiwalu Blogów. Prowadziła pierwsze w Polsce blogi literackie (agniusza), dziennikarskie (ifigenia) oraz komercyjne.

Ale się zapędziłam, a w tej murzyńskiej wiosce było mi tak dobrze. Uzyskałam tam coś w rodzaju olśnienia, bo zobaczyłam morze nieprzebranych butów, rozpięte namioty, którymi targa wiatr i jakąś atmosferę radosnych wakacji w harcerstwie. Bo przecież wtedy nie chodziło o żadną wojnę, ale odczekanie, odstanie, odsiedzenie, dopilnowanie granicy świata, która akurat przebiegała między jednym kurnikiem a drugim. Nie mam pojęcia, jakie lata są w Kongo, ale z tego, co pamiętam z czwartej klasy podstawówki, są tam tylko dwie pory roku, w tym jedno lato i jedna pora deszczowa. Nie zrobię tego kolegom i nie poślę ich w wodę, będą mieli w mojej wyobraźni sam środek lata. Żeby mogli z oczywistych przyczyn pokazywać opalone mięśnie swoim dziewczynom i chłopakom z Europy, i Stanów Zjednoczonych. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że stacjonowali tam tubylcy. Owce i kozy uciekłyby im w tym czasie, a to cenna rzecz.

Pięknie rozpruty namiot wielkości słonia, czterech facetów grających pod gołym niebem jak w Wietnamie, rozłożyste maszyny wojenne wycelowane na drugą stronę sąsiadów i ci chłopcy, którzy się na nich wygodnie ułożyli jak na stelażach po wytartych leżakach.

Biedni faceci z upoconym czołem, których tak bezlitośnie smaga afrykańskie słońce. Tam nawet śmierć nie jest wydarzeniem ani nawet niusem, bo nikt nie ma Internetu. Tam nawet zwykła śmierć nie dociera, bo nie ma takiej siły, która byłaby zdolna w jednej chwili powalić całe białe wojsko – poza AIDS. No, ale AIDS przywędrowało samo do Europy na skrzydłach klimatyzowanego samolotu i nie potrzebowało żadnych tam specjalnych ochroniarzy w postaci żołnierskich przewodników. Samo przyszło i przeszło, a teraz jest. Afrykański ślad w Europie i Stanach Zjednoczonych, chyba powinnam napisać: w Stanach, bo wszystko, co szczególnie modne wędruje do nas stamtąd, jest wiadomym pozdrowieniem od śmierci. Tej niechcianej, tej nienazwanej, tej, o której nie mamy zielonego (czarnego) pojęcia, bo jest daleko. Na drugim końcu świata, w samej dupie. Chciałam powiedzieć wprost: wdowy w nią nie wierzą, nawet jeśli dostają zawiadomienie z jednostki. Ciekawe, swoją drogą, jak takie zawiadomienie wygląda i czy nie jest to przypadkiem nowoczesny SMS.

Broń nas Panie Boże od takich wynalazków – mówi jakiś wieśniak na wielkim targu. Słyszę go i czuję za jego plecami ogromne sklepienie nieba, wirujące oszalałe ptaki, a gdzieś bardzo daleko przenoszone w wielkim mozole worki z piaskiem, złotem lub mąką. To ponoć kraj Kadafiego, który w jednej chwili, tym samym momencie, niczym jakiś egipski Bóg, bawi się w centrum stolicy i bombarduje wszystko naokoło. Zna drogi pocisków i miejsca docelowe ich wybuchu, nastawił wszystkie bomby, a sam wybrał się w swoim szybkim, lekkim, sportowym wozie na przejażdżkę. Łatwo mi to sobie wyobrazić, bo u nas budzi się właśnie do życia wiosna i wszystkim odbija. Mój sąsiad Szajse, który przy odrobinie genetycznego szczęścia mógłby skończyć jak Kadafi, a tak jest tylko tłustym bezrobotnym z niemiecką przeszłością i misiem w paszporcie, krzyczy na balkonie pod wpływem taniego piwa: obyś zdechła. Zdaje mi się, że krzyczy tak w wiosennym natchnieniu do swojej żony, kobiety bardzo ładnej moim zdaniem, choć nieco zniszczonej, o żywych, inteligentnych, orzechowych oczach, która do jasnej cholery, dawała mu przecież trochę szczęścia, a na pewno dużo rozkoszy. No, ale czasy się skończyły. Ona nadal uczy w szkole podstawowej, a on pije. Ta kobieta mogłaby być żoną Kadafiego, którą w trosce wysłał do małego austriackiego miasteczka, gdzieś wysoko w górach i kazał jej szybko i gwałtownie wydać oszczędności życia. Co robiła, dopóki nie złapali jej dziennikarze. Każdemu, powiadam, odbija na wiosnę, ale każdy przecież chce jakoś żyć. I Kadafi, i jego żona, i moi sąsiedzi, i dziennikarze. A kalecy muzycy z Konga? No jasne, że tak. Ci szczególnie, są bowiem już dotknięci specjalnym, jak mówią Żydzi, stosunkiem z Panem Bogiem. Wiele mu mogą wyrzucić, wiele wybaczyć, wiele powiedzieć. Już się do tego szykują, już się zbroją, za życia z nim rozmawiają. Dlatego dla takich jak oni powstała telewizja z tymi słynnymi programami na Każdy temat albo Mam talent.

Mężczyzna wierzy w siłę swoich mięśni, rys. Agnieszka KłosPodobno Kadafi tego dnia, kiedy rozbijał się po swoim mieście tym szybkim jak polny konik wozem, miał na sobie czarną koszulkę polo i zieloną czapeczkę z daszkiem. Przyjemnie mi się zrobiło, że nie mam telewizji ani nawet mnie tam nie ma, a wiem wszystko o Kadafim i mogłabym z zamkniętymi oczami opisać jego mały sportowy samochód i ubranie. Był spocony pod pachami, a kiedy jechał wzdłuż drewnianych i płóciennych kramów starców, którzy handlowali tu od setek pokoleń i naśladowali we wszystkim swoich ojców, a ci swoich ojców, a wszystko to odbywało się w pogodnej i błogosławionej ciszy, niech im Allah lekkim będzie, groził pięściami i krzyczał o końcu świata. W sumie jak mój sąsiad, który stracił pracę.

Na wiosnę rozum tracą mężczyźni. U kobiet może się on lekko przesunąć, ale ponieważ kobiety mają zwykle więcej obowiązków i jednak jakąś pracę, musi pozostać na miejscu, dlatego znacznie więcej kobiet szaleje albo gaśnie za życia. Nie chcę się zbytnio nad tym rozwodzić, nie jestem, Broń Boże uchowaj, jakąś feministką, choć na pierwszy rzut oka widzę, że mężczyzna różni się od kobiety. W naszym kraju jednak (wiosna), nie powinno się poruszać tego tematu i mówić o tym. Wywołuje on niezmiennie od pory roku, szał wśród polityków i księży.

Widzę, że Europa boi się szaleńca z dalekiego kraju. Nie jest sama. Boi się go również ten pogodny pastor, prezydent Stanów Zjednoczonych, nie tak męski jak jego poprzednicy, nie tak wysoki jak mi się wydaje (nie mam telewizora, oglądam sporadycznie u mojej mamy): Ostatniego Asa, Jockera w rękach Ameryki, która nas nim nieco zaskoczyła, no ale my mamy jeszcze Papieża i możemy zrobić taki sam czarny numer. Europa i Ameryka boją się szaleńca z dalekiego kraju, który rozpędził się szybkim wozem i przestał panować nad kierownicą w centrum swojego miasta, a tymczasem do taktu przygrywa mu zespół złożony (bo czas minął) z czterech porażonych w dzieciństwie mężczyzn i jednego chłopca, który mieszka na ulicy, bo był w dzieciństwie żołnierzem, a teraz jest na emeryturze. Zaczął więc z nimi grać dla rozrywki, a potem tak się wciągnął, że wystrugał sobie jakiś przedmiot przypominający gitarę. Chłopcy nagrali płytę i wysłali ją do wszystkich znanych sobie wytwórni muzycznych, ale zapadła cisza. Dopiero jakiś Francuz, który odpoczywał na piaskach lub stepach Konga, przechodząc ulicą, usłyszał ich niezwykły śpiew i zaproponował karierę w europejskim stylu. Tak świat dowiedział się o porażonych w dzieciństwie muzykach i jednym chłopcu, no a resztę już znacie. Pierwszą płytę nagrali w zoo, pośród śmierdzących małp, osłów, koni i wielbłądów. Mieli tam wolny wybieg, bo padł jakiś niedźwiedź z powodu upałów. Siedli na ziemi, pniach i kołkach, wyciągnęli grzechotki, bębenki i zaczęli swój rytualny modlitewny śpiew. I wszystkie zwierzęta posnęły, choć była pora karmienia. Pracownicy zoo uznali, że ludzie ci należą do kasty proroków i świętych, i zaczęli otaczać ich prawdziwą czcią. Przede wszystkim odstąpili im od razu wszystkie porcje mięsa i owoców zarezerwowane dla zwierząt tego dnia. Tak było i w kolejne, aż do zamknięcia zoo. Teraz w miejscu zoo stoi tablica upamiętniająca to wydarzenie. Mam nadzieję, że nie dojedzie tam nigdy pan Kadafi. Spociłby się po drodze.

Jak pachnie Kadafi? To oczywiście prowokacyjne, perwersyjne pytanie z mojej strony, tym bardziej podłe, że nie chciałabym go wcale powąchać, ale zadane z myślą o czytelniczkach kolorowych magazynów. To właśnie one uwalniają nas od wszystkich krępujących zobowiązań wobec świata i rodziny, a robią to w tak malowniczy i naturalny sposób, że wszyscy jesteśmy rozgrzeszeni. Więc i ja pytam niejako w ich imieniu: czym pachnie Kadafi. Jaką perfumą kropi swoje skronie, co nanosi pod pachy, czym naciera owłosioną klatkę piersiową (przypomina mi tego niedźwiedzia z Kongo, który padł, żeby zrobić komuś miejsce). Ciekawa jestem, ile kosztuje smarowidło dla Kadafiego. A pytam dlatego, że skusił się na niego sam Berlusconi, którego nawiasem mówiąc już od dawna podejrzewałam o słabość wobec szczególnie męskich mężczyzn. Berlusconi, którego nazwisko brzmi jak jakiś gatunek alkoholu, kurort z folderu reklamowego albo marka czegoś do golenia, pocałował kiedyś pana Kadafiego w rękę. Nie wiem, co to miało znaczyć, ale Berlusconi tłumaczył ludziom, że zrobił sobie takie żart dla mediów, przedstawienie. Trochę się temu zdziwiłam, że facet tak się minął z powołaniem. Mógłby lekką ręką zagrać u Felliniego, no ale tłumaczy go fakt, że Fellini już wtedy nie żył. Może więc Berlusconi z żalu za wielkimi filmami i całą tą włoską kinematografią tak się zachował. Może jakaś niezwyczajna dusza w nim drzemie. Bardzo mroczne i tajemnicze są zakamarki duszy ludzi u władzy. Wielokrotnie nad tym myślałam.

Nie wiem dlaczego, ale politycy są sobie bardzo obcy. Zamiast umówić się od czasu do czasu na piwo czy wyjście gdzieś do kina, błądzą pustymi korytarzami, udając, że się nie znają. Potem mają depresję albo zachowują się na wiosnę jak Kadafi. Może robią to z samotności? Weźmy tego Sarcozy’ego. Ma w sąsiedztwie Berlusconiego. Na pierwszy rzut oka pasowaliby do siebie idealnie. Mogliby pogadać, porobić coś wspólnie, a tymczasem spotykają się okazjonalnie na jakiś szczytach albo w pokojach specjalnie do tego sprokurowanych gdzieś w ośrodkach telewizji. Potem Sarkozy w poczuciu kompletnej izolacji społecznej i w oderwaniu od wszelkich łączy, telefonów, a nawet kasy, pisze do Kadafiego list i co robi? Publikuje go w gazecie. Chyba mi nie powiecie, że to coś konwencjonalnego. Ja jak mam coś do powiedzenia mojej koleżance, biorę telefon i piszę SMS-a. Znam tyle przyjaznych knajp, w których Sarkozy mógłby się spotkać z Kadafim, gdyby tylko naprawdę chciał. Dosłownie naprzeciwko mam tanią pizzerię, w której w soboty i niedziele jest pizza na grubym cieście z jakąś promocją. Ale tu chyba nie chodzi o pieniądze w tym całym problemie polityki światowej tylko o coś zupełnie innego. Może o nieśmiałość? Wszyscy męscy faceci są w gruncie rzeczy bardzo nieśmiali, a może jeden z nich pomyślał lojalnie, że takich rzeczy się nie robi: nie zwalnia się ze stołka głowy państwa na wiosnę, nawet, nawet jeśli mu odbiło. Wiadomo przecież, że właśnie latem najtrudniej jest znaleźć nową pracę.