PINA BAUSCH (1940–2009):  Była niesamowita, świetna…

PINA BAUSCH (1940–2009):
Była niesamowita, świetna…

Komuna Otwock, Węgajty i Teatr Cinema wspominają Pinę Bausch i opowiadają o wrażeniach z ostatniego przedstawienia „Nefés”

Jeszcze 3 minuty czytania

Katarzyna Szumska, Teatr Cinema:


Pierwsze nasze spotkanie z teatrem Piny Bausch – trzydzieści lat temu – wydarzyło się dzięki serii jakichś przedziwnych zbiegów okoliczności. Wtedy w ogóle nam się nie śniło, że będziemy kiedykolwiek zajmować się teatrem. Byliśmy malarzami, a do Wuppertalu trafiliśmy z zupełnie innej okazji. Zbyszek [Szumski, założyciel i szef Teatru Cinema – przyp. redakcji] wygrał konkurs na plakat i miał tam wtedy chyba wystawę.  Bardzo śmieszna historia: poszliśmy do sklepu z płytami. Oprócz nas była tam tylko jakaś dziewczyna. Oglądała płytę… nawet pamiętam, że to był Bob Marley. Nie znaliśmy niemieckiego, więc zaczęła nam tłumaczyć słowa sprzedawczyni, i to – na francuski, który akurat znałam. Przedstawiła się, więc zapytałam, skąd jej polskie nazwisko. Zaczęła opowiadać: że pochodzi z polskiej rodziny, ale urodziła się w Belgii, jest tancerką i wieczorem ma właśnie próbę w budynku starego kina i może byśmy przyszli… To była Dominique Duszynski. Oczywiście poszliśmy na tę próbę i… oszaleliśmy: to teatr może tak wyglądać? Próbowali przed wznowieniem „Kontakthof”, jeden z najważniejszych spektakli Piny. Po próbie podszedł do nas Janusz Subicz, jedyny Polak w zespole. I tak się zaczęło. Potem jeździliśmy za Piną w różne miejsca, oglądaliśmy wiele jej przedstawień po parę razy, przez wiele lat. Powoli zaczął dojrzewać pomysł, żeby samemu zacząć robić teatr… Dla mnie to niezwykle ważna osoba – zmieniła moje życie, w sposób dosłowny.

W tamtych czasach o Pinie jeszcze nikt w Polsce nie słyszał. Zresztą w Niemczech wartość jej spektakli też nie była wtedy wcale oczywista. Pojechaliśmy niedługo potem do Bremy, żeby obejrzeć „Bandoneon”.  W trakcie spektaklu mniej więcej połowa widowni zaczęła zachowywać się w sposób bardzo agresywny: rzucali jakieś przedmioty na scenę, a w środku spektaklu wstali i ostentacyjnie wyszli, trzaskając krzesłami. Od tych, którzy zostali do końca, Pina dostała entuzjastyczne oklaski. Kilka razy byliśmy świadkami podobnych sytuacji. Ludzie reagowali bardzo emocjonalnie. To było świetne! Pomyślałam sobie: genialne, że ona tak działa na ludzi, że takie skrajne reakcje się jeszcze w teatrze zdarzają.

„Iphigenie auf Tauris” 1974, fot. dzięki uprzejmości Jochena ViehoffaKiedy już przenieśliśmy się do Michałowic i zajęliśmy się własną pracą, przestaliśmy na jakiś czas oglądać jej spektakle. Ostatni, który wtedy widziałam, to chyba było „Palermo, Palermo” – jedna z tych gigantycznych produkcji. I dopiero po kilkunastu latach zobaczyliśmy „Nefés” w Berlinie. Byliśmy przygotowani na to, że jej nowsze spektakle mają już inny ładunek emocjonalny, ale mimo to – jakoś strasznie nas to przedstawienie rozczarowało. Gdzie te rozdzierające, głębokie emocje? Nasze zaangażowanie było chyba dużo większe, niż zwykłych oglądających: od niej przecież w dużym stopniu zaczął się nasz teatr, dla nas to, co ona robiła, to było nasze życie – byliśmy jakoś skażeni ogromem oczekiwań. A teraz, oglądając „Nefés” po trzech chyba latach we Wrocławiu, odebrałam je – co mnie samą zaskoczyło – zupełnie inaczej. Wzruszające, przejmujące: jakiś facet tańczy solo i potrafi ci aż tyle swoim tańcem powiedzieć… jak to możliwe? Wspinałam się niemal na palce, żeby być bliżej, żeby się jeszcze bardziej cieszyć tą cudowną choreografią. O tych skeczach-przerywnikach nie będę mówić… według mnie spektakl nic by nie stracił, gdyby ich nie było.

Wprawdzie nie znałam Piny osobiście, ale dużo o niej wiedziałam. Wiedziałam – od naszych przyjaciół z zespołu – jak powstają spektakle. Odkryciem i bardzo ważną dla nas, dla Zbyszka, lekcją był jej sposób pracy z ludźmi: to, że można tworzyć, czerpiąc od nich, a nie narzucając im z góry swoje „gotowce”: scenariusze, pomysły, teksty, cokolwiek. Pina przychodziła do swoich tancerzy, nic nie wiedząc. I do końca, do ostatnich prób powtarzała „nie wiem”: „nie wiem, czy to jest dobre…”, „nie wiem, czy to jest gotowe…”. Zadawała ludziom pytania, kolekcjonowała ich odpowiedzi, powoli coś z tego rosło. Ta metoda konstruowania spektaklu mogła być skuteczna dzięki temu, że u podstaw stało ogromne zaufanie i szacunek do tancerzy. Dla mnie ona zawsze była jak Matka Teresa. Podobna fizyczność… ale też taka sama otwartość wobec ludzi, wiara w ludzi, skromność. Okazuje się, że wcale nie trzeba być tyranem, żeby robić wielkie rzeczy.

Nela Brzezińska, Teatr Wiejski „Węgajty” i warszawskie Stowarzyszenie Praktyków Kultury:

„Nefés”, reż. Pina Bausch. Tanztheater Wuppertal 2003, fot. Marcin Wasyluk„Nefés” to jeden z takich spektakli, które wystarczają na bardzo długo. To przedstawienie jest jak życie – nie nazwałabym go ani radosnym, ani smutnym – jest pełne, powiedziałabym, że jak życie zdrowego człowieka: taki optymizm z kategorii „trzeba do przodu”.

Tancerze Piny to nie tylko świetnie wyszkoleni profesjonaliści. Oni mają też umiejętność przekazywania czegoś, co jest większe od nich samych, np. jakiegoś strumienia ponadindywidualnego uczucia. I nie ma w tym silnego ego, demonstrowania, że „to ja zrobiłam, to moje”, tylko raczej skromne poczucie bycia instrumentem, zatrzymanie się na roli pośrednika. Oczywiście: żeby być tak precyzyjnym pośrednikiem, trzeba mieć doskonały warsztat. Myślę tak też dlatego, że po obcowaniu z najwyższej klasy profesjonalistami na spotkaniu z publicznością zobaczyłam ludzi… zwykłych, tak zwykłych, że nie tylko nie powiedziałbyś, że tańczą u Piny Bausch, ale że w ogóle tańczą. Ta ich zwyczajność, skromność była dla mnie uszczęśliwiająca.

A rozmach scenografii – zupełnie szalony. Dzięki temu wszystkie obrazy są w jakiejś większej skali: wyżej, albo szerzej, niż by można było sobie wyobrazić. Gdybym to ja miała zaprojektować jakąś płachtę materiału, doczepioną do fotela, to wyobraziłabym ją sobie trzy razy mniejszą, a jeżeli w ogóle wpadłabym na pomysł wodospadu na scenie, to byłby cztery razy węższy. Bo ja myślę realistycznie, a Pina nie stawia swojej wyobraźni żadnych ograniczeń. I dlatego wszystkie cuda są u niej możliwe: wodospady, jeziora, fruwający ludzie.  To jest niezwykła lekcja: taka wolność i odwaga wyobraźni.

Mogę teraz przez jakiś czas oglądać jakieś inne przedstawienia, myśleć o nich, że są niezłe albo ciekawe, ale niewiele też stracę, jeśli ich nie obejrzę. „Nefés” mnie nakarmił – na jakieś dziesięć lat. Nie chodzi o trzymanie się ideału, ale o to, że ten spektakl wypełnia  takie miejsce w człowieku, które jakby wyłącznie dla niego istniało – nic innego nie mogłoby go wypełnić. Gdybym miała powiedzieć, gdzie się to miejsce znajduje, to… chyba gdzieś w klatce piersiowej, tam gdzie się łączy dusza z sercem.

Alina Gałązka, Komuna Otwock:

Pina Bausch jest jedną z niewielu postaci ze świata tańca, których praca mną po prostu wstrząsnęła. Na żywo widziałam tylko dwa jej przedstawienia: „Goździki” (i uważam, że należy się wieczny ukłon Januszowi Markowi, który je sprowadził do Warszawy) i  teraz  „Nefés” – ostatni spektakl zagrany za jej życia. Fakt, że kiedy my oglądaliśmy „Nefés” we Wrocławiu, ona była umierająca, dodaje całemu wspomnieniu niezwykłości. Bo dla mnie to przedstawienie jest właśnie o życiu – w najczystszej, najgorętszej postaci. Czyli w jakimś sensie – przeciw śmierci.

Jest też o dynamice relacji kobiety i mężczyzny, opowiedzianej – co naprawdę rzadkie – w sposób poruszający, świeży, niemelodramatyczny. Oprócz tego, że jest niezwykle piękne – piękno w idealnej postaci – to jeszcze do tego uniwersalne, w tym znaczeniu, że nie ekskluzywne, ale dostępne dla każdego. Przy całym jego smutku – lekkie, tak bardzo życzliwe wobec ludzi. I bardzo, bardzo energetyczne. Ta energia się udziela. Dreszcze po plecach.

Grzegorz Laszuk, Komuna Otwock:

„Nefés”, reż Pina Bausch. Tanztheater Wuppertal 2003, fot. Marcin WasylukCo tu dużo gadać: genialne, rzadko mi się zdarza popadać w taki stan zachwytu, w jaki wprowadziło mnie „Nefés” we Wrocławiu. Superradosne, zmysłowe, jedno z najpiękniejszych, jakie widziałem. Chodzi o takie czyste piękno i jednocześnie – przekroczenie estetyki w kierunku zmysłowego odczucia radości bycia w tym miejscu i w tym czasie. To poczucie radości dominuje. O ile np. „Goździki”  były pięknym spektaklem, to miały teżw sobie jakąś agresję, coś groźnego, co było charakterystyczne dla spektakli, które Pina robiła wcześniej. A „Nefés” to czysta afirmacja: życia, szczęścia, miłości, zmysłowości. Przez trzy godziny opowiadać o urodzie życia i to opowiadać tak bezpretensjonalnie, bez udawania, bez krygowania się, bez żadnych kombinacji… to niespotykane!

No i piękno tancerzy – miałem wrażenie, że oni są aż nieludzcy w swojej urodzie i umiejętnościach. Można ich pracę traktować jak wzór, dla mnie kompletnie niedościgniony, cielesnej sprawności. Ciekawe, że to zaraża: na przerwie poczułem, że się cały prostuję, że ponieważ oni są tak doskonali, w moim ciele też jest taka potrzeba – jakoś tej doskonałości sprostać. I kiedy się uśmiechali do siebie i do publiczności – uśmiechali się całym ciałem, a ja nie mogłem powstrzymać chęci uśmiechania się razem z nimi.

Nie wiem, co i jak można z jej pracy czerpać – poza natchnieniem do życia, co w końcu jest istotą teatru i sztuki w ogóle. Komuna zajmuje się zupełnie innymi tematami. Ale to mi nie przeszkadza zachwycać się odwagą pokazania naturalnej, zwyczajnej radości życia tak wprost, że aż bezwstydnie. To zostaje – taka skarbonka z dobrymi myślami.

Wysłuchała Joanna Wichowska