„Człowiek z Hawru”, reż. Aki Kaurismäki

Bartosz Żurawiecki

Nie powiem – „Człowiek z Hawru” krzepi serca. Ogląda się ten film naprawdę błogo w czasach kryzysu, niepewności, przeludnienia, coraz głębszych podziałów między bogatymi i biednymi, strasznych wieści dochodzących zewsząd

Jeszcze 1 minuta czytania


Chcecie bajki? Oto bajka! Za górami, za lasami, za morzami,czyli w Europie, a dokładniej w portowym mieście Hawr żył sobie biedny pucybut. Choć źli kapitaliści przeganiali go spod banków i salonów samochodowych, nie tracił hartu ni pogody ducha. Zbierał cierpliwie centy, które rzucali mu klienci i zanosił je do domu, by ciężko chora żona miała za co kupić warzywa na postną zupę.Pewnego dnia w życiu pucybuta pojawił się ciemnoskóry chłopiec, imigrant z Afryki, który chciał się dostać do Londynu, gdzie żyła jego rodzina. Nasz bohater pomógł mu – przy wsparciu innych biednych, a dobrych ludzi – zrealizować to marzenie. Wszyscy żyli długo i szczęśliwie, choć tego akurat nie wiemy.

Aki Kaurismäki – z pewnością najsłynniejszy obecnie reżyser fiński – robi filmy tak, jakby kino zatrzymało się (góra!) na neorealizmie. Swoje fabuły lokuje zawsze wśród ludzi z nizin społecznych: nędzarzy, głodujących artystów, nieszczęśników, którzy postradali pamięć i fart. Jednak mimo tego naturalistycznego kontekstu, jego filmy spowija atmosfera nierealna, wręcz surrealna – barwy na ekranie są nasycone, intensywne, utrzymane w ciemnych odcieniach kojarzących się nie tyle z ponurą stroną rzeczywistości, co z poetyką snu. Może i koszmaru, ale takiego, z którego da się obudzić. Kaurismäki eksponuje bowiem staromodne cnoty takie jak solidarność wśród proletariuszy, ich bezinteresowność i poczucie odpowiedzialności za towarzyszy niedoli. Toteż seria niefortunnych zdarzeń, które są udziałem bohaterów, prowadzi w końcu – dzięki łańcuszkowi ludzi dobrej woli – do szczęśliwego rozwiązania. Fiński twórca lubi się powoływać na kronikarzy życia skrzywdzonych i poniżonych, na Dostojewskiego czy Gorkiego. Ale u niego dostojewszczyzna zostaje przefiltrowana przez ufność Chaplina. Gdzieś tam o zmierzchu zawsze jakieś światła się pojawią.

Nie wszystkie filmy Kaurismäkiego trafiały mi do gustu, lecz akurat „Człowiek z Hawru” jest dziełem prostym, konsekwentnym i szlachetnym. Tytułowy bohater kieruje się w swoim życiu zasadami wywiedzionymi z ewangelii – cytuje ją nawet swemu podopiecznemu. Mamy też zresztą w fabule cud jak się patrzy. Reżyser usuwa jednak wszelką instytucjonalną i ideologiczną nadbudowę; próbuje wrócić do źródeł religii, gdy była ona jeszcze orężem uciśnionych. Biedacy z jego filmu – drobni sklepikarze, bezrobotni, portowe dziwki – są niczym pierwsi chrześcijanie, którzy wspólnymi siłami bronią się przed przemocą systemu. Pomagają afrykańskiemu chłopcu, bo on jest jednym z nich. Pardon, jednym z nas.

„Człowiek z Hawru”, reż. Aki Kaurismäki.
Finlandia, Niemcy 2011, w kinach od 6 stycznia 2012
Nie powiem – „Człowiek z Hawru” krzepi serca. Ogląda się ten film naprawdę błogo w czasach kryzysu, niepewności, przeludnienia, coraz głębszych podziałów między bogatymi i biednymi,strasznych wieści dochodzących zewsząd (chociaż, czy były kiedyś czasy pozbawione strasznych wieści?). Krytycy wpisali dzieło Kaurismäkiego w nurt, który nazwałbym „kinem nieoczekiwanej dobroci”. Zestawiają go np. z „Chłopcem na rowerze” braci Dardenne. Filmy te pokazują tzw. ciężką sytuację życiową, opowiadają o słabszych (w obu przypadkach o dzieciach) i dyskryminowanych. Jednak tam, gdzie oczekujemy dramatycznego, nawet tragicznego splotu zdarzeń, koło fortuny obraca się we właściwą stronę. A to dzięki pozytywnej energii i bezinteresownej życzliwości innych. U Kaurismäkiego wszyscy – z wyjątkiem stanowiących tło funkcjonariuszy systemu i jednego sąsiada donosiciela – są dobrzy. Łącznie z komisarzem śledzącym poczynania pucybuta, wspierającym go zakulisowo.

Kaurismäkiemu wierzę bardziej niż braciom Dardenne, którzy wybrali realistyczny tryb opowiadania, więc gwałcą moje pesymistyczne poczucie prawdopodobieństwa. W ich filmie nie rozumiem motywów postępowania bohaterki. Nie wiem, dlaczego ona tak się poświęca dla tytułowego nicponia. W „Człowieku z Hawru” natomiast reżyser nie ukrywa bajkowego charakteru opowieści. Tę historię nawettrudno umiejscowić w czasie. Niby dotyczy tak aktualnych kwestii, jak imigracja i zamykanie granic Europy, ale jednocześnie wystrój wnętrz i ubrania bohaterów odsyłają nas do „dawno, dawno temu”. Kaurismäki porusza się na terytorium kina, w przestrzeni sztuki. Ów przyzwoity policjant nosi nazwisko Monet, zaś główny bohater zwie się Marcel Marx, niewątpliwie na cześć Marcela Marceau i braci Marx. Epizodyczną rolę lekarza gra Pierre Étaix, zapomniany francuski reżyser i komik, spadkobierca tradycji burleski, który od lat nie może zdobyć funduszy na realizacje swych nowych projektów. Zaś w sekwencji koncertowej oglądamy Roberta Piazzę alias Little Bob, zwanego „Elvisem Presleyem z Hawru”.

A i chłopiec, któremu wszyscy pomagają, jest wyłącznie słodki i niewinny. Bujda na całego! Mów do mnie jeszcze, Aki Kaurismäki!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.