Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM: BERLINALE [5].
Gdzie jest kino polityczne?

Jakub Socha

Jakub Socha

Mówili, że Berlinale stoi kinem politycznym? Gdzie to kino, gdy na moment zapomnimy, że wszystko jest polityczne – każde czasy, każdy film? Gdzie wściekłe obrazy i reżyserzy, którzy nie licząc się z niczym, łapią świat za gardło? Niekoniecznie prawicowe czy lewicowe, koniecznie – skierowane wyraźnie przeciw (czemuś), nielojalne wobec (tych, którzy bezwarunkowej lojalności się domagają). Na pewno nie w konkursie głównym, może gdzieś są, może w Panoramie, może w Forum, jeszcze przyjdzie to sprawdzić, w końcu w ciągu tych kilku dni pokazanych zostanie około czterystu filmów. Jednak trzeba się liczyć z tym, że coś się przegapi i po festiwalu będzie się czytało irytujące relacje tych wszystkich, którzy będą głosili, że od wielu lat polityka nie była tak mocno obecna na festiwalu jak teraz.

Na razie pozostaję przy swoim, na razie zawody. Weźmy takie „La Chipsa de la Vida” Alexa de la Idlesia. Hiszpański reżyser opowiada historię o sporym potencjale. W Madrycie szaleje kryzys, ludzie jeden za drugim tracą pracę; nawet w reklamie, którą tak bardzo brzydził się Philip Marlowe, brak wolnych wakatów. Roberto, kiedyś gwiazda marketingu, autor znanego powszechnie sloganu reklamowego Coca-Coli, od dwóch lat chodzi po firmach ze swoim CV. Ma nóż na gardle: dzieci trzeba wysłać na studia, kredyty pospłacać, żona też jest bezrobotna.

Gdy kolejna eskapada kończy się fiaskiem, Roberto wsiada do auta, włącza „Highway to hell” AC/DC i jedzie do Kartageny, by poszukać hotelu, w którym spędził z żoną najszczęśliwsze dni, miesiąc miodowy. Biednemu wiatr w oczy: hotelu już nie ma, na jego miejscu jest teraz muzeum, a w muzeum – teatr rzymski. Władze właśnie mają go po raz pierwszy publicznie zaprezentować. Zanim to zrobią, Roberto spadnie na scenę teatru i wbije sobie w głowę metalowy pręt.

 Będzie tam leżał, ludzie będą się zbierać i siadać na kamiennych ławach przeznaczonych dla publiczności, kolejne stacje telewizyjne będą instalować swoje ekipy. Zacznie się szoł – helikoptery na niebie, medialna gorączka. Roberto, który w końcu zna temat, próbuje ją wykorzystać. Zatrudnia nawet agenta i poprzez niego stara się sprzedać swoją historię. W międzyczasie lekarze głowią się, jak go uratować. Zadanie niełatwe – pręt utkwił w mózgu i nie można go tak po prostu wyciągnąć. Mijające minuty, wzrastające z nimi niebezpieczeństwo, tylko podbijają stawkę.

Dziennikarskie hieny i cynizm mediów, spektakl i społeczeństwo spektaklu, precesje i procesje. Tematy stare jak świat, ale gdyby na nie spojrzeć z perspektywy dzisiejszego kryzysu gospodarczego, albo chociaż poprzez przemysł filmowy – może byłaby w tym jakaś wartość polityczna. De la Iglesia interesuje jednak bardziej to, jak efektownie opakować w sumie błahą historyjkę. Mimo sporego wysiłku włożonego w inscenizację, całość wypada dość konwencjonalnie: rozpina się między zwyczajową satyrą na media, a rozczulającym obrazem miłości rodzinnej, która jest większa niż stojący za spektaklem pieniądz; między ironicznym portretem tych, którzy gonią za sensacją, a czułym portretem tych, którzy są zwierzyną łowną.

De la Iglesii naiwnie wydaje się, że może być ponad wszystkim, że medium, którym się posługuje, jest w zasadzie niewinne. „La Chipsa de la Vida”, pozbawione jakiejkolwiek autoreferencji, nieświadome własnego uwikłania w tworzenie „globalnego kina sensacji”, adoruje odbiorcę: podsuwa mu pod nos i oczy kilka scen komicznych, gromadę śmiesznych typków i usypia wizją świata dobrych ludzi, którzy wciąż jeszcze wiedzą, co jest słuszne. To film w sam raz, żeby puścić go po wieczornych wiadomościach – gwarantuję, że po jego obejrzeniu nikt nie będzie chciał wyrzucać telewizyjnego pudła przez okno.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).