Jeszcze 2 minuty czytania

Dariusz Czaja

KONIEC KOŃCÓW:
Wenecka wydmuszka

Dariusz Czaja

Dariusz Czaja

W sam raz, pomyślałem sobie, w sam raz. No idealnie wręcz, karnawał zbliża się niebezpiecznie ku końcowi, a pomysłów znikąd. Trzeba by się gdzieś wybrać, odpalić racę jaką, popuścić pasa, zrobić jakiś flakon ze znajomymi, pośmiać się jak norka. Jak karnawał, to tylko w Wenecji, bo do Rio za daleko. I proszę uprzejmie, poczta elektroniczna wygenerowała do mnie wczoraj (musi mnie lubić...) stosowny komunikat. Firma przewozowa zaprasza mnie nad lagunę, a żebym wiedział, jakie delicje tam na mnie czekają, zaopatrzyła swój list intencyjny w krótki a treściwy instruktaż. Cytuję dosłownie i nic nie zmyślam:

„Podczas karnawału poznajesz Wenecję każdym zmysłem. Siłą spojrzenia, delikatnym dotykiem, słuchaniem z podekscytowaniem dźwięków dochodzących zewsząd, przyjemnością smaku i euforią zapachów.
Wyobraź sobie Wenecję. Wyobraź sobie emocje, które będą Ci towarzyszyć, gdziekolwiek się udasz.
To najpiękniejsze miasto świata zrewolucjonizuje Twoje spojrzenie na świat.
Wyobraź sobie euforię, która ogarnia Twój umysł i wszystkie Twoje zmysły.
Taki właśnie jest karnawał w Wenecji. Karnawał, z maskami, kostiumami jest głównym wydarzeniem w mieście.
Plac Świętego Marka, teatry, odżywają na nowo – musicale, przedstawienia, występy akrobatyczne i taneczne.
Co roku karnawał inspirowany jest nowym tematem. W zeszłym roku były to lwy i smoki czczone w Chinach”.

Takich rzeczy dwa razy powtarzać mi nie trzeba. Rozgrzałem mózg do białości i hajda trojka śnieg puszysty. Methink, I see... Już wyobraziłem sobie karnawałową Wenecję, już zwizualizowałem sobie emocje, które będą mi towarzyszyć, gdziekolwiek się udam, a udawałem się tam, gdzie mnie tylko oko poniosło, na place i placyki, wszędzie, gdzie pchała mnie rącza i nieposkromiona imaginacja. Euforię to już tak sobie wyobraziłem, że umysł skręciło mi w harmonijkę, a zmysły zaczęły ledwie dyszeć. Wyłączyłem wizję, wyłączyłem fonię, porzuciłem smętne teraz i oddałem się cały karnawałowej fabulacji. Maski, maski, przybywajcie czarne maski, srebrzyste maseczki. Jąłem poznawać Wenecję delikatnym dotykiem, dźwięki dochodziły do mnie zewsząd, kubki smakowe weszły w fazę drżenia, osiągnąłem siłę spojrzenia Kaszpirowskiego, najpiękniejsze miasto świata zaczęło już rewolucjonizować moje spojrzenie na świat, lew koło mnie przeleciał, a może to był smok, wodorosty jakieś oplotły mą głowę, a kiedy się obudziłem poczułem zapach morskiej soli. Za drogo, no nie dam rady, nie tym razem może...

Jest Wenecja z prospektu turystycznego groteską w stężeniu. Jest jakimś upiornym miejscem ze złego snu, które – owszem – rewolucjonizuje spojrzenie na świat, ale chyba w nieco innym kierunku niż chcieli nadawcy reklamowego przekazu. A najzabawniejsze jest to, że niewiele się mylą w swoim wyobrażeniu. Wenecja karnawałowa jest w rzeczywistości jeszcze groźniejsza i jeszcze bardziej groteskowa niż obrazek, który zachęca do jej odwiedzenia. Przez kilka tygodni miasto odgrywa jakąś koszmarną tragikomedię na użytek gawiedzi spragnionej marketingowo spreparowanych przeżyć. Miejscowi udają wesołość, goście udają, że się bawią, doskonałe simulacrum wciąga wszystkich w ciemny tunel, a nad tym wszystkim szeleści pieniądz.

„Czy znasz weneckie zapusty?/ I w noc, i we dnie/ Wesołe, szalone, przednie” – pytał Antoni Malczewski w „Marii” (1825). Porywająca, słodko-gorzka pieśń Masek odwoływała do weneckiego karnawału sprzed czasów internetu. Czuć w niej jeszcze świąteczne rozpasanie i pragnienie użycia. Sezonowa frenezja była ucieczką od nędzy codzienności. Karnawał zaburzał rutynowy ład, odwracał hierarchie, uświęcał chaos. Ale wraz z końcem karnawałowego szaleństwa wszystko wracało w stare koleiny. Ten czasowy dwutakt wciąż organizował życie starej Europy. I mimo że Wenecja ledwie już dyszała, a z republikańskiej świetności zostało tylko wspomnienie, nikt o tym elementarnym podziale nie zapominał.

W historii kultury nic się nie powtarza dokładnie, choć powierzchownie rzecz biorąc, formy wydają się te same. Formy tak, ale wypełniająca je zawartość – już nie. To, co dziś wygląda podobnie do historycznych ekspresji, niekoniecznie musi być tym samym, co było kiedyś. Różnica między współczesnym karnawałem w Wenecji a jego historyczną prefiguracją z apogeum jej świątecznego rozpasania jest mniej więcej taka, jak między Kantem a kanciarstwem. Nie chodzi o to, że kiedyś było prawdziwiej. Było inaczej. W dawnej Wenecji karnawał stanowił integralną część przyjętej i praktykowanej przez wieki organizacji życia. Był czas na szajbę i wariactwo, ale był też czas na tak czy inaczej pojętą normalność. Karnawał walczył z postem i na odwrót. Dziś dystynkcje uległy zawieszeniu. Karnawał mamy permanentny.

Żeby pojąć tę różnicę nie trzeba nawet do Wenecji jechać. Wystarczy sięgnąć po znakomitą „Perwersję” Jurija Andruchowycza. Jej bohaterem jest Stanisław Perfecki, ukraiński poeta i muzyk, który pod koniec ubiegłego stulecia pojawia się w Wenecji, by wziąć udział w międzynarodowym seminarium naukowym zatytułowanym rewolucyjnie: „Postkarnawałowy bezsens świata: co na horyzoncie?”. Trudno o trafniejszy wybór miejsca na spotkanie o tej tematyce.
Pocieszne perypetie Perfeckiego rozgrywają się, rzecz jasna, w czasie karnawału. Ale karnawał znaczy w tej powieści podwójnie. Jest nie tylko pewną cezurą w czasie kalendarzowym, ale staje się także czytelną figurą europejskiej współczesności. Ma on szczególną właściwość: jest kolejną formą następującą po karnawale w klasycznym jego rozumieniu. Odnosi się do niego, niby go kontynuuje i naśladuje, ale w istocie jest jego przeciwieństwem. Andruchowycz świetnie przeczytał tę perwersyjną zabawę w karnawał w dzisiejszej Wenecji. To, co niegdyś było emanacją sił żywotnych, obecnie jest znakiem ich zaniku. Jeśli nie śmierci, to z pewnością jakiejś formy nie-życia, braku, atrofii, życia na niby; życia pozbawionego prawdziwej siły witalnej. Jest czystą sztucznością, udawaniem, które powołuje się na historyczne źródło tylko po to, by uwiarygodnić swoje istnienie.

Dzisiejszy wenecki postkarnawał jest więc smutną figurą czasu marnego. Lustrem, w którym możemy się rozpoznać. To zaprzeczenie karnawałowej spontaniczności i frenezji. Umęczenie zabawą, z której uleciało życie. I żadne obietnice kuszące „przyjemnością smaku i euforią zapachów” tego rozpoznania nie zmienią. Nie znaczy to wcale, że Wenecja już nie żyje. Oznacza to tylko, że jest gdzie indziej. Jak zawsze.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.