„La Magdalene”
zespołu Graindelavoix

Dariusz Czaja

Słuchając Graindelavoix i „La Magdalene” – tego przenikniętego autentyczną pobożnością dzieła – uczestniczymy nie tylko w doświadczeniu muzycznej natury

Jeszcze 1 minuta czytania

Magdala to miejscowość położona na brzegu jeziora Genezaret. Z niej to pochodziła kobieta o imieniu Maria, z powodu miejsca urodzenia nazywana Marią Magdaleną. Ewangelie nie są zgodne co do szczegółów jej biografii. Z całą pewnością pojawia się w kręgu uczniów Chrystusa, a co ważniejsze: wszystkie cztery Ewangelie mówią o niej wyraźnie jako tej, która pierwsza dotarła do pustego grobu. Tym bardziej dziwi pokutująca w środowiskach kościelnych już od wieków średnich, a powtarzana przez stulecia, wizja Marii z Magdali jako kobiety upadłej. Na zmianę: albo święta „Apostołka narodów”, albo olśniewającej urody jawnogrzesznica? Albo-albo i nic pośrodku. Jakby wyobraźnia zbiorowa nie przewidywała dla jej wizerunku żadnych odcieni, żadnych szarości.

Współczesna popkultura, żerując na tekstowych nieścisłościach i miejscach niedookreślonych, zaczęła odgrzewać „twórczo” jej czarną legendę. Powstają więc co parę lat kolejne, oczywiście „absolutnie prawdziwe” wersje jej życia, których autorzy snują ekscentryczne i najczęściej niedowarzone pomysły interpretacyjne, budowane na ruchomych piaskach domysłów. Przypisywane Marii z Magdali – z jakimś uderzającym natręctwem – małżeństwo z Chrystusem, to jedna z dyżurnych ekstrawagancji. Naiwnych nie brakuje… Dla równowagi, pozwólmy sobie tedy na odrobinę historycznego dystansu.

„La Magdalene. The cult of Mary Magdalene in the early 16th century”.
Graindelavoix, Björn Schmelzer, Glossa 2009
Dokonana przez Björna Schmelzera rekonstrukcja pięciogłosowej „Missa de Sancta Maria Magdalena” – znakomitego utworu franko-flamandzkiego śpiewaka i kompozytora z Liège, Nicolasa Championa (ok. 1475–1533) – pozwala spojrzeć na tę fascynującą postać jeszcze inaczej. I co ciekawe, nie tracąc z oczu egzegetycznych wątpliwości.

Utwór powstał w czasie umysłowego fermentu wzbudzonego przez Jacques’a Lefèvre’a d’Etaples, francuskiego humanistę i gorliwego katolika, który w dwóch teologicznych rozprawach na temat Marii Magdaleny (z 1517 i 1519 roku), podpierając się krytyczną lekturą tekstu biblijnego, wykazywał, iż w tej postaci tradycja skompresowała trzy różne, obecne w ewangelicznych tekstach, postaci kobiece. Dystansując się wobec dominującej tradycji kościelnej, zakwestionował – nawiasem mówiąc, pozostając w tej materii w zgodzie z niektórymi Ojcami Kościoła –  istnienie Marii Magdaleny jako osobnej persony.

Champion idzie za sugestiami Lefèvre’a, dając muzyczne portrety trzech różnych Marii (grzesznicy, świadka Zmartwychwstania, siostry Marty). Toteż, słuchając tego przenikniętego autentyczną pobożnością dzieła, uczestniczymy nie tylko w doświadczeniu muzycznej natury, ale także w hermeneutycznej przygodzie. Schmelzer mówi nie bez racji o „traktacie teologicznym ujętym w bezpośrednie doznanie muzycznego arcydzieła”. Polifonia Championa nosi cechy swojego czasu, ale jego wielogłos uderza jakąś niezwykłą muzyczną finezją. Wielka w tym zasługa zespołu. Porywają surowe, pozbawione zwyczajowej gładzi szpachlowej, faktury unisonów i improwizowane ornamentacje, raz za razem zagarnia nas harmonicznie dopięta ściana głosów. A kiedy śpiewacy postawią już ostatni akord („Agnus Dei”), to o jego kant żyletki można ostrzyć…

„Missa de Sancta Maria” stanowi centralną część płyty, ale jej skromniejsza, druga odsłona – zawierająca pieśni (czasem można by rzec: piosenki) – to świetne dopełnienie dania głównego. Rewelacyjna „Joyssance vous donneray” na sopran z towarzyszeniem zespołu autorstwa świetnego twórcy pieśni Claudin de Sermisy (ok. 1490–1562), do tekstu Clémenta Marot, niech wystarczy za przykład.

Przyznaję: w swoim ostentacyjnym zachwycie dla śpiewu Graindelavoix jestem całkowicie bezkrytyczny. Znając ich wcześniejsze dokonania (m.in. „Missa Caput” Ockeghema, 2004; „Les Plaintes de Gilles Binchois”, 2007), jestem wielkim fanem tej drużyny. Przemawia do mnie ta żarliwa estetyka, wsparta przecież solidnie na dwóch nogach: muzykologicznej kompetencji i warsztatowej sprawności. Wiem, że historycy kręcą czasem nosem na pomysły Schmelzera (ornamentacyjny styl zwany machicotage, wykorzystany przez zespół w nagraniu „Missa Caput”), ale czytając z uwagą głosy zawodowców, ich wątpliwości rozstrzygam na korzyść oskarżonego.
Przy okazji warto przypomnieć sobie Nicolausa Harnoncourta, który podnoszony od czasu do czasu nieśmiertelny dylemat: wierność czy emocja, puentował krótko i dobitnie: „Z dwojga złego, lepsze są już wykonania historycznie całkiem fałszywe, ale żywe muzycznie”.

Nie zadręczajmy się tedy ściganiem chimery autentyczności; dajmy się porwać muzyce. Kto ma uszy, niechaj słucha. A badacze owadzich nogów niech robią, co do nich należy. Każdemu według potrzeb.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.