Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Oscary i powrót do przeszłości

Jakub Socha

Jakub Socha

M. i Ł. słusznie zauważyli, że tegoroczne Oscary wyglądały tak, jakby uciekły z lat 90. Na scenie szczerzył się „pan-suchar”, bohater konkursu, w kt&´rym główne pytanie brzmi: „Kto pamięta w czym grał Billy Crystal?”. Mały, nieśmieszny, czarujący uśmiechem telewizor i siedzące na fotelach gwiazdy. Na scenie pojawili się jeszcze: Tom Hanks, Jennifer Lopez, galę zamknął natomiast ten, który powrócił do łask – Tom Cruise. Było jak dawniej, gdy Tom jeszcze nie wierzył, że „każda osoba jest nieśmiertelną istotą duchową (określaną jako thetan), która posiada ciało i umysł; każdy thetan przeżył już wiele żyć i żyć będzie ponownie po śmierci ciała; każda osoba jest z natury dobra, ale zostaje «skażona» przez chwile cierpienia w swoim życiu; prawdziwe jest to, co jest prawdziwe dla ciebie; żadne wierzenia nie są na nikim wymuszane jako «prawdziwe»”.

Definicja „scjentologii” znaleziona na Wikipedii z powodzeniem znalazłaby zastosowanie w jeszcze nie napisanej teorii filmu, szczególnie tego hollywoodzkiego, ale ja nie o tym. Tegoroczna ceremonia rozdania Oscarów była oszustwem, tyle że tym razem nie nas oszukano (Oscar za film nieanglojęzyczny należał się jednak „Rozstaniu”, a nie „W ciemności”), tym razem oszukiwali Francuzi. I wszyscy nabrali się na „Artystę”, wyrachowany sentymentalny film, który udaje film niemy. Hazanavicius – inaczej niż taki Maddin, który wykorzystuje kino sprzed lat, wypracowane przez nie techniki narracyjne dla opowieści, które wyrastają jak najbardziej ze współczesnych paranoi i wyobrażeń – opowiada „Starą baśń” o upadłym gwiazdorze i wchodzącej na szczyt gwiazdce, których los splata się pod egidą zmian technologicznych. Gdyby ktoś opowiedział ją w kolorze i z dźwiękiem, wtedy pewnie nikt by się na nią nie nabrał. A tak jest „cool, trendy, vintage”. Jest magia, hołd, powrót do korzeni. Naprawdę nie wiem po co tak/tam wracać. Czyżby po to, by odnaleźć w sobie raz jeszcze to dziecko, które płacze w kinie na widok rezolutnego pieska? Ależ mi to wcale nie jest potrzebne. Płaczę dzisiaj w kinie na „Gigantach ze stali”, filmie o bokserach-robotach, które jeszcze nie wymknęły się spod władzy ludzi, i jeśli już w ogóle muszę płakać, to wolę na nich.

Ciekawe jest jednak to, w którą stronę patrzy nostalgia. Głównym przeciwnikiem „Artysty” był w tym roku „Hugo i jego wynalazek” Martina Scorsese, zrobiony przez Amerykanów film o początkach kina, które narodziło się we Francji. Ciekawe, że łatwiej było zaakceptować Francuzów kręcących w Los Angeles, niż jednego z najważniejszych amerykańskich reżyserów, który składa hołd wielkiemu francuskiemu reżyserowi – Georgesowi Mélièsowi.

Nie wspominam nic o wartości poszczególnych filmów, bo to nuda. Nudne jest obrażanie się na akademię, że pominęła tę aktorkę, albo ten tytuł. Trudno wyciągać wnioski, skąd właściwie takie a nie inne decyzje. Ciężko się w ten cały spektakl zaangażować, ale człowiek siedzi przez całą noc. Jest trochę tak, jak z meczem gwiazd amerykańskiej NBA. W tym roku można go było oglądać równolegle z Oscarami. Do końcówki czwartej kwarty nic się nie działo, gwiazdy Wschodu i Zachodu rzucały „za trzy” i „za dwa”, popisując się co chwilę jakąś sztuczką, co było tak samo nudne, jak i ciekawe. Można było spokojnie oglądać to i tamto, Oscary i mecz.

Jednak, gdy w końcówce czwartej kwarty LeBron James serią rzutów za trzy doprowadził prawie do wyrównania, rozdanie statuetek w jednej chwili zeszło na drugi plan. Analogicznego momentu podczas tegorocznej gali nie było: impreza zakończyła się nudno, zgodnie z oczekiwaniami i co najgorsze dla nas – o szóstej rano.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).