Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

KULTURA 2.0:
Zrozumieć konserwę: o otwartości inaczej
(część 1, nauka)

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

publiczny
znaczenia:
1) taki, który dotyczy ogółu ludzi, społeczności; służy ludziom, jest stworzony dla ludzi,
2) taki, który ma swoich świadków, odbywa się w sposób jawny.

Kultura i nauka to obszary, w których kluczową rolę odgrywają środki publiczne. Jedni to lubią, inni nie – ale trudno wyobrazić sobie funkcjonowanie większości instytucji kultury, podobnie jak prowadzenie większości badań, zwłaszcza tych, które nie niosą w sobie obietnicy szybkiej komercjalizacji, bez pomocy z kasy państwa lub Unii Europejskiej. Czyli z pieniędzy należących do nas wszystkich.

Równocześnie kultura i nauka to obszary, w których działania na zasadach „czysto rynkowych” zawsze były raczej wyjątkiem niż regułą. Zarazem to dobre przykłady, od których warto rozpocząć rozmowę o otwartości. Warto się im przyjrzeć także ze względu na (słusznie) powtarzaną mantrę przymusu innowacyjności – z tej perspektywy to obszary ważne dla nas wszystkich, także w kategoriach ekonomicznych. Skoro publiczne znaczy niemal to samo, co otwarte; i skoro to nie wyłącznie magiczny „wolny rynek”, lecz środki publiczne pozostają istotną siłą sprawczą, to dlaczego z otwartością w kulturze i w nauce wciąż jest kłopot?

Szukając (p)odpowiedzi, postaramy się wyjść poza oczywistości, a oprzeć się na naszych doświadczeniach ze styku tych dwóch obszarów – na doświadczeniach badaczy kultury. Zamykanie – w praktyce oznacza to nieudostępnienie online – tego, co publiczne, to błąd. Argumenty można mnożyć w nieskończoność: racjonalność wydatkowania, przejrzystość działań, łatwiejszy obieg myśli i informacji czy szansa na wykorzystanie w dyskusji publicznej. Dziś jednak spojrzymy na to wszystko z drugiej strony. Od środka, ale krytycznie – wskazując problemy, które stawia otwartość. Zarówno przed nauką, jak i ludźmi, którzy w jej systemie pracują. I którym trudniej przyczepić tag skostniałych molochów.

Polska nauka jest dziś pełna paradoksów. Choć wprowadzanie aspektu ekonomicznego do oceny w systemie akademickim dokonuje się stopniowo i akcent wciąż kładziony jest na jakość, to otwartości wciąż w tym wszystkim jak na lekarstwo. Pierwszym kłopotliwym tematem jest więc obieg publikacji akademickich. Badacze oceniani są za ilość cytowań, która wzrasta gwałtownie gdy oferujemy teksty w otwartym dostępie. Ale równocześnie publikacje, w których obecność jest najwyżej punktowana, są bardzo często „zamknięte” (i to na różnych poziomach, nie tylko dostępu czytelników). Stąd obserwowany w ostatnich latach błyskawiczny rozwój „shadow libraries” – nieformalnych internetowych bibliotek treści akademickich, do których swoje teksty często wrzucają sami autorzy. Chodzi przecież o to, żeby ktoś tekst przeczytał, a trudno solidaryzować się z wydawcą, który w nauce prawie nigdy nie płaci – choć za dostęp liczy słono. Oczywiście, czasem wypada, a nawet trzeba tę cenę za dostęp zapłacić. Ale niemożliwe jest kupowanie wszystkiego. Nie przypadkiem w zmitologizowanym obrazie naukowca pochyla się on w bibliotece nad książkami, a nie biega z koszykiem po księgarni.  
Bez repozytoriów internetowych sytuacja polskich badaczy byłaby trudna, bo o ile wzmaga się presja publikowania w wydawnictwach zagranicznych, to już możliwość czytania pochodzących z nich tekstów jest mocno ograniczona. Biblioteki uniwersyteckie zazwyczaj nie oferują dostępu nie tylko do nowych książek, ale i do kluczowych baz czasopism (o co swoją drogą trudno mieć pretensje – problemy z opłaceniem wszystkich subskrypcji ma nawet Harvard). Poza „shadow libraries” pozostają więc techniki czasochłonne, nie zawsze miłe i nie zawsze dostępne: email na tzw. „polskiego studenta” do autora tekstu, albo korzystanie z haseł dostępowych znajomych z zagranicznych uczelni, ewentualnie oczekiwanie na rytualną doroczną promocję, kiedy na krótki czas otwarte zostają zasoby którejś z dużych baz tekstów i kiedy następuje namiętne, hurtowe zgrywanie pdf-ów z tekstami. Dlatego, jak napisał (tylko po części żartobliwie) Rafał Ilnicki, „Opłakujemy Gigapedię, podkreślając, że jej zamknięcie niszczy kariery, uniemożliwia pisanie doktoratów i habilitacji”.

Ale paradoksów wokół otwartości w nauce jest więcej. Wkraczamy tu zresztą w obszar kompetencji, których akademia nie uczy. Otwarte projekty, przy których pracowaliśmy – jak „Młodzi i media” czy „Obiegi kultury” – dają możliwość komentowania online raportów podsumowujących. W praktyce korzysta z niej garstka osób, co czyni z tego typu publikacji symboliczny gest bez realnych konsekwencji. Czy stymulowanie i moderowanie dyskusji wokół opublikowanych treści powinno być elementem warsztatu badacza, a umiejętność budowy społeczności wokół badania elementem jego oceny? Czy też wystarczy nam zdolność naukowców do pisania suchych recenzji w peer-review?

Są i inne, niepoddające się łatwej ocenie problemy. Otwieranie publikacji to większe prawdopodobieństwo, że sięgnie po nie ktoś spoza branży. To oczywista szansa, ale też... ryzyko. Przede wszystkim dlatego, że w świecie akademickim zasady i standardy dyskusji są ustalone. A jak odpowiadać na przykład na żartobliwe wpisy na blogach? Jak zachować wiarygodność akademicką, równocześnie kontrolując wizerunek swoich projektów badawczych w mediach – i który z tych elementów jest priorytetem? Nauka otwarta na debatę publiczną zapewnia całkiem dobre argumenty sceptykom, którzy nie chcą się „otwierać” (w podobny, podwójny sposób, można też czytać notatki z niedawnej konferencji o otwartej nauce).

Wreszcie krytycznego spojrzenia na otwartość dostarcza nam doświadczenie opublikowania surowych danych badawczych z projektu „Obiegi kultury”. Umożliwiło to falę krytyki „patrzącej w dane” i stawiającej tezy, że wyniki nie znajdują potwierdzenia w danych; że nasza analiza i interpretacja jest wadliwa. W zamkniętym modelu taka krytyka jest niemożliwa. Czy w takim razie warto? Tak, bo dane te wykorzystano także w sposób pozytywny – Przemek Biecek na blogu Smarter Poland mógł policzyć rzeczy, których my sami nie policzyliśmy. Warto było także dlatego, że każdy może dzięki temu naprawdę zweryfikować nasze wyniki. Weryfikowalność cudzych danych leży u podstaw nauki, ale do niedawna była kwestią często umowną. Danych często nie było jak udostępnić. Internet i model otwartej nauki zapewniają taką możliwość. Ale jednocześnie nasz eksperyment odsłonił patologię. Część patrzących nam w dane krytyków (za naszą oczywiście zgodą) robi to nie po to, by z tych danych skorzystać, lecz by usilnie znaleźć w nich jakieś wady i podważyć niezgodne z własnymi odczuciami interpretacje.

 Jak widać, otwartość to nie tylko pożądany sposób funkcjonowania tego, co publiczne. To także kłopot. Jak sobie z nim poradzić? Przede wszystkim wyrównując pole gry – z dobrowolnie podejmowanych przez badaczy wyborów uczynić obowiązujący standard. Dostałeś pieniądze na badania? Upublicznij raport i dane, które zebrałeś. Przy trwającej obecnie reformie szkolnictwa wyższego, która przecież w wielu aspektach napotyka na silny opór środowiska naukowego, ten oczywisty wydawałoby się wątek jest dziwnie nieobecny. Szkoda, bo systemowe promowanie otwartości w nauce mogłoby być dobrym krokiem w stronę szukania odpowiedzi na trudniejsze pytania. O status nauki w społeczeństwie, o jej rolę i zadania. 

„Publish What You Learn” to jeden z wielu ukazujących się ostatnio tekstów o sieciowym etosie współpracy. Inny dobry przykład to tekst Johna Naughtona dotyczący kwestii powiązanej: konieczności uczenia dzieci w szkole umiejętności „sieciowych" – a wraz z nimi tego etosu. Teza jest dosyć prosta, ale opisuje model rewolucyjny: świat twórców aplikacji sieciowych to świat oparty na otwartych narzędziach; to świat ludzi dzielących się wzajemnie wiedzą i kodem. I tego właśnie modelu powinniśmy się uczyć wszyscy: dzieci w szkołach, a dorośli jak tylko potrafią. A celem nie jest ani kupienie ideologii wolnej kultury, ani tradycyjnie rozumiane kompetencje IT – jest nim rozumienie współczesnego świata i zdolność skutecznego w nim funkcjonowania. Gdyby przyłożyć do tego świata formę krytycznej debaty uruchomioną przez nasze otwarcie danych, to koderzy opisywani w powyższych tekstach, zamiast dalej rozwijać cudze rozwiązania, szukaliby usilnie, w sprawnych projektach, drobnych wad i pomyłek – by je triumfalnie nagłaśniać.

Kluczowe pytanie, zainspirowane obserwacjami ze świata koderów, brzmi: jak w nauce szukać analogii dla wykorzystywania i rozwijania cudzego kodu? Jak rozwija się cudze badania? Naszym zdaniem nie tylko poprzez rozkładanie ich na części pierwsze w poszukiwaniu „bugów”, lecz poprzez wykorzystanie tego, co w nich najciekawsze, najlepsze lub najbardziej kontrowersyjne, i odbicie się od tych kwestii we własnych badaniach. A do tego potrzeba otwartości – nie tylko treści, ale także umysłów. I choć wątpimy, by ten rodzaj otwartości można było w jakikolwiek sposób zadekretować, to równocześnie jesteśmy przekonani, że w środowisku, w którym odgórne regulacje są wciąż ważne, bez impulsu z ich strony otwieranie konserwy z nauką wielu badaczy uzna za działanie irracjonalne. Odgórne zniesienie asymetrii, w której promujący otwartość często zbierają cięgi od zamkniętych konserwatystów, na pewno przyczyniłoby się do podniesienia jakości dyskusji. A może nawet bardziej drastycznie: do uruchomienia dyskusji. Nie tylko o otwartości.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).