Jeszcze 1 minuta czytania

Tomasz Cyz

NASŁUCH:
Kopenhaga w Warszawie

Tomasz Cyz

Tomasz Cyz

Premiera sztuki Michaela Frayna „Kopenhaga” w reż. Waldemara Krzystka, Teatr IMKA w Warszawie.

Na widowni śmietanka towarzyska wielkiego biznesu, polityki i mediów. Były przewodniczący partii wita się z obecnym prezesem wielkiej spółki, były prezes banku z obecnym ministrem, inny obecny minister z pisarzem, aktor z producentem, jeszcze dziennikarz wchodzi po kryjomu, tak, by go wszyscy widzieli. Crème de la crème medialnego teatru świata, chyba jeszcze lepiej niż w operze, bo bez pięter i ukrytych lóż. Wszystko na widelcu, im bliżej, tym lepszy człowiek. Na krzesełkach „Bluszcz”, w foyer i kulisach małe rozmowy wielkiego świata, z otwartej sceny teatru padają pierwsze ważne słowa. Wreszcie.

Zastanawiam się, czy ta rozmowa sprzed 70 lat, której – jednak – efektem był wielki grzyb nad Hiroszimą i Nagasaki, może się powtórzyć. To znaczy, czy dziś, w dobie telekonferencji i nie tylko błyskawicznie podejmowanych decyzji, ale też natychmiastowych o nich informacji, są możliwe takie dywygacje. Czy świat stał się bardziej zerojedynkowy? Czy dziś takie spotkanie, jak to z „Kopenhagi”, nie staje się po prostu cyniczną grą jak z filmu „Greed”, w którym finansiści z sobie znaną dezynwolturą decydują o losie milionów, jeśli nie miliardów istnień? Wiem, słabe to i naiwne.

Na scenie poza scenografią, której spokojnie mogłoby nie być, jest całkiem nieźle. No, może trochę zbyt neutralnie. Brakuje emocji odśrodkowej, która rozsadziłaby te tyrady, wdarłaby się do wnętrza tego zgrabnie ułożonego ze słów świata, raz na jakiś czas rozbijanego podskórnym nurtem muzyki Pawła Szymańskiego.
Brakuje tych emocji, które zdają się rozsadzać aktorów, przyzwyczajonych nieco do innego grania. A tu? Powściągliwość, szacunek i zrozumienie dla słowa, odkrywanie myśli, które wychodząc na pierwszy plan, na szczęście nie stają się przezroczyste. Trochę jakby nieswój Jan Frycz (Niels Bohr), który pomiędzy momentami prawdy grzęźnie we własnych grepsach i słownych skrótach. Zimnokrwisty Jan Woronowicz (Werner Heisenberg), który na szczęście nie jest zły, że nie dostał tytułowej partii w nowym spektaklu w TP Bydgoszcz (nie mylić ze słynnym operatorem telekomunikacyjnym, który niedawno zmienił kolor), wiec gra swoje – intelektualnie, intensywnie, nie siłowo.
A pomiędzy nimi ona, Aleksandra Popławska (Margrethe Bohr), która gra pierwsze skrzypce w tym trio (nie tylko dlatego, że jako jedyna robi użytek z rekwizytów – karafki i papierośnicy), udowadniając tym samym, że mężczyznom tylko wydaje się, że rządzą światem. Oni tylko mówią, i mówią, i mówią, a nawet jak stawiają kropki, to pod dyktando kobiet(y).

Koniec jest nagły, urwany, a kiedy znów padają słowa o widowni, reflektory świecą nam prosto w twarz. Widzowie szybko wstają, ale nawet nie po to, by dokończyć butelkę szampana otwartą przed, tylko żeby oklaskać półtoragodzinny wykład na temat tego, że rozmowa ma (nie tylko) swoje konsekwencje, że słowo ma swoją wagę, że każde spotkanie ma echo, nawet jak odbija się historyczną czkawką. Brawa po opadnięciu nieistniejącej kurtyny są gromkie, żywe. Standing ovation nie ogarnęło chyba tylko nas, krytyków.

Na scenę wychodzą dyrektor teatru i producent (a nie reżyser i na przykład kompozytor). Przemawiają też prezesi-sponsorzy. Jeden mówi o sile polskiego biznesu i słabości (finansowej) polskiego teatru, apelując o zwarcie szeregów. Drugi mówi o spłaceniu prywatnego długu, bo na studiach trzykrotnie podchodził do egzaminu z fizyki, trafiając według zasady prawdopodobieństwa wciąż na pytanie o Heisenberga. Jeszcze po spektaklu słyszę, jak Paweł Szymański opowiada, jak to w wieku lat pięciu miał przyjemność ściskać dłoń Nielsa Bohra w Kopenhadze.

Historia czasem zatacza koło. Powtarzalność jest przecież drugą naturą teatru, choć taki wieczór się już nie powtórzy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.