Czy ja wiem? W zasadzie wszystko gra, ale jakoś też i nie gra. Niby nie ma na co narzekać, ale ponarzekałoby się trochę. Kapela złożona z samych fachowców, z kierowniczką na czele. Soliści – absolutny top. Repertuar może i znany, ale wielki. Ekstatyczna, wirująca okładka. To o co się szarpać? Zachwyca w końcu, czy nie zachwyca? Weź się, chłopie, zdecyduj! No zachwyca, a jakże. Ale znowuż jakoś też nie za bardzo. Ale po kolei…
„Monteverdi. Teatro d'Amore”. L'Arpeggiata, Christina Pluhar,
Virgin Classic 2009Na początek Toccata z „Orfeusza”. Jak dobrze znana sygnaturka, obiecująca zapowiedź całości. Otwieramy nasz teatrzyk. A co w programie? Christina Pluhar przyrządziła repertuar zgodnie ze starożytną recepturą, wedle której lubimy tylko te piosenki, które już znamy. Podstawą są więc madrygały z VII i VIII księgi Monteverdiego, uzupełnione ariami z „Koronacji Poppei”. Jak w dobrze przygotowanymposiłku jest i czas na oddech – przerwy wypełniają sensownie dobrane fragmenty instrumentalne. Całość dramaturgicznie zbalansowana. Znać rękę fachowca.
Jak to brzmi? Pięknie brzmi! Jak zwykle u Pluhar, mamy tu wyjątkową dbałość o każdy szczegół, jest kolorystyczny rozmach (harfa barokowa, psałterion, kornety!) i muzyczny drive. Philippe Jaroussky swinguje sobie swobodnie w luźno potraktowanym „Ohimè ch’io cado” (na You Tube wersja live tego żartu – polecam), a Nuria Rial z wdziękiem (bo inaczej nie umie) wykonuje „Chiome d’oro”. A jeszcze w drobiazgach pojawiają się Cyril Auvity, Jan van Elsacker i świetna grupa madrygalistów.
Muzyka Monteverdiego brzmi tu nadzwyczaj świeżo, muzycy nie udają celebrujących przeszłość antykwariuszy. Nie sposób zarzucić temu nagraniu muzealnej martwoty. Ale też to, co jest źródłem sukcesu tej płyty, zdaje mi się właśnie jej najsłabszym ogniwem. Nie wiadomo co tu jest naprawdę grane. Idzie o muzykę czy raczej o spektakularny efekt? W samym mieszaniu różnych estetyk nie ma nic zdrożnego, gorzej, jeśli staje się to zabawą dla samej zabawy, a zdaje się, że niestety właśnie z tym mamy do czynienia. Ważne, że muzyka Monteverdiego wychodzi z tego przedsięwzięcia bez większego zadrapania.
Jeśli idzie o sam pomysł, „Teatro d’Amore” dołącza do ostatnich produkcji L’Arpeggiaty. Lekkich, łatwych i przyjemnych. Choć, uczciwie trzeba powiedzieć, że tutaj i repertuar, i poziom wykonawczy jest zdecydowanie najwyższy. Ale i tak wątpliwości pozostają. Żal, że świetna instrumentalistka i zdolna szefowa tak bardzo rozmienia się na drobne. Gdzież tym płytom do Cavalierego, Kapsbergera – czy nawet – do zjawiskowej „La Tarantella. Antidotum Tarantulae”. Wydaje się zresztą,że Pluhar, idąc za niesłabnącym powodzeniem tarantulicznej płyty, próbujepo prostu powielać ten sam pomysł sprzed lat. Odgrzewane kotlety, jak wiemy, smakują niestety średnio. Ale też i nie o kotlety tylko idzie.
Moja główna pretensja dotyka jednak, przepraszam za słowo, imponderabiliów. Otóż od pewnego czasu można odnieść wrażenie, że L’Arpeggiata nie tyle wykonuje muzykę, ile gra na społeczne zamówienie. Koncept jest prosty. Bierze się sprawdzony – albo niezbyt wymagający – repertuar, dobiera solidnych wykonawców, całość okrasza jakimś muzycznym grepsem, a dla większej jasności tłumaczy się jeszcze w booklecie, o co w tym wszystkim chodzi. Mówiąc krótko: wymyśla się produkcje, o których z góry wiadomo, że zgarną wielu słuchaczy. Wielu słuchaczy to wiele sprzedanych płyt, a wiele sprzedanych płyt to wiele…
Dobrze, już dobrze, nie twierdzę, że tylko kasa jest źródłem tego przedsięwzięcia. Jakkolwiek jednak by było, efektem jest co najwyżej ładna błyskotka, efektowny bibelot. Potencje L’Arpeggiaty są przecież o wiele większe. Może więc już dość lekkostrawnej leguminy. Czas chyba najwyższy na zwalające z nóg arcydzieło.