Jeszcze 2 minuty czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Inspiracje

Jakub Socha

Jakub Socha

Na nowojorskim kongresie PEN Clubu, odbywającym się w latach 80., doszło do starcia między dwoma Noblistami: Günter Grass zarzucił Saulowi Bellowowi, że „jest ślepy na prawdziwą nędzę Amerykanów i «uchyla się od zadań»”. Autor „Herzoga” odciął się, mówiąc: „my nie mamy zadań, tylko inspiracje”. Anegdotę przytaczam za Salmanem Rushdie, wywiad z nim ukazał się w najnowszych „Książkach”. Podoba mi się ta riposta, co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze, jest to riposta jednego z moich ulubionych pisarzy. Po drugie, nie lubię tego typu zarzutów, którymi posłużył się Grass. Po trzecie, marzy mi się, żeby kiedyś w Polsce jakiś filmowiec tak się odwinął jakiemuś krytykowi, który narzekałby w tekstach, że w jego filmach nie ma na przykład nic o Chińczykach wykupujących polskie huty. Podoba mi się ta fraza, ale wiem, że zwolennicy zadaniowości w sztuce mają sporo racji.

Gdyby w tym wszystkim chodziło tylko o inspirację, byłoby pięknie – inspiracje to jednak trochę za mało. Pomijam tych, którzy mogą wchłaniać cokolwiek, a i tak im zawsze wychodzi. Nie mówię nawet o tych, którzy po prostu źle się inspirują: zwiedzają nieciekawe miejsca, spotykają nieciekawych ludzi, oglądają złe filmy, czytają złe książki, słuchają równie niedobrej muzyki. Są przecież i tacy, którzy inspirują się tym, czym powinni się inspirować, a i tak nic z tego nie wychodzi. Im może rzeczywiście lepiej stawiać odpowiednie zadania.

Weźmy takie „Przyjaciółki” – polsatowski serial wyreżyserowany przez Grzegorza Kuczeriszkę. Na stronie internetowej stacji ktoś przezornie napisał już w pierwszym zdaniu: „Nie jest to kolejny «Seks w wielkim mieście», ani «Gotowe na wszystko»”. A dlaczego tak napisał? Bo „Przyjaciółki” powstały właśnie z inspiracji tymi dwoma serialami; miało w nich dojść do cudownego zespolenia tamtych jakże różnych światów. No, ale nie udało się, więc teraz ktoś próbuje zaciemnić obraz. Tylko że wszystko widać jak na dłoni.

Polski wywar wygląda tak: Warszawa udaje zarówno Nowy Jork, jak i fikcyjne Wisteria Lane; połowa ujęć z przedmieścia, połowa z metropolii; trochę o seksie, trochę o macierzyństwie, trochę o przyjaźni i trochę o kryzysie. Są też oczywiście cztery bohaterki, odpowiednio skontrastowane. Jedna jest sama, jest bizneswoman i nie w głowie jej dzieci. Druga ma salon fryzjerski, faceta, tylko że ten facet w ogóle nie chce mieć dzieci. Trzecia ma trójkę dzieci, męża prawnika, zajmuje się domem. Czwarta, od której właśnie wyprowadził się mąż, jest załamana, ma jedno dziecko, ale za to prowadzi przedszkole. Przyjaciółki mają furę serialowych problemów, które bez przerwy obgadują. Jedna doi wódę ukradkiem, druga próbuje przekonać się do karkówki, trzecia zmuszona jest jeść kolację z nową wybranką byłego, czwarta jest bardzo nieśmiała. Stoją w korkach, trują się lodami z automatu, planują ciąże i zakup dywanu, zmuszone są do konfrontacji ze sztuką współczesną i korzystania z miejskiej komunikacji. Żeby sobie ulżyć, jedzą serowe fondue, chodzą do wesołego miasteczka, pływają statkiem.

Dorosłe kobiety: już dawno mają za sobą liceum, ale zachowują się jak średnio rozgarnięte dzieci – jest w nich mniej życia niż w bohaterach „M jak miłość”. I to jest największy problem, którego następstwem są drewniane rozmowy i zupełnie nieprzystające do niczego gesty. „Bardzo prawdziwy serial o prawdziwych kobietach, nie tylko dla kobiet” bardzo szybko okazuje się pochwałą jedynego, spreparowanego w głowach naszych iluzjonistów od małego ekranu, modelu życia. Bohaterki niby idą przed siebie, ale w sumie kręcą się wokół dzieci, domu, ukochanego. Jedno zaskoczenie: świat w „Przyjaciółkach” jest doskonale statyczny, za to kamera pracuje jak szalona. Tajemnicze jazdy po przydomowym ogrodzie, zbliżenia na uchwyty w autobusie i lusterka samochodowe, zapętlone ujęcia, w których facet przechodzi obok dziecięcego stoliczka, i jeszcze wiele tego typu chwytów. Spotkanie doskonale przezroczystego życia bohaterek z nieprzezroczystą, kulawą formą filmową sprawia, że człowiek ogląda to i oczom nie wierzy. Supła, który zawiązał Kuczeriszka, nie sposób rozwiązać. I raczej nie ma sensu się starać, bo nawet największy trud na tym polu nie zmieni jednego: wszystkie zbrodnie, słabości, uczucia, aspiracje i pozy, które napędzały życie w „Seksie w wielkim mieście” i „Gotowych na wszystko”, twórcy „Przyjaciółek” wklepali w ziemię. Panie z „Przyjaciółek” ani nie są gotowe na wszystko, ani nie są skore, żeby rozmawiać o seksie.

W serialu bez przerwy dzieje się coś nieoczekiwanego, ale pruderyjna maseczka spada w nim zaledwie raz. Chyba w trzecim odcinku jedna z bohaterek, pomstując na jakiegoś faceta, mówi do przyjaciółek: „Takiemu to należałoby obciąć fiuta”. W tym samym czasie w serialu „Hit & Miss”, którego premiera w brytyjskiej telewizji zbiegła się z polską premierą „Przyjaciółek”, główna bohaterka paraduje nago po mieszkaniu z penisem. To tyle, jeśli chodzi o przesunięcia akcentów, transgresje i odwagę. Proszę mnie o brytyjskie inspiracje nie pytać, na ten temat nic nie wiem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).