Jeszcze 2 minuty czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Koła

Jakub Socha

Jakub Socha

Jeden film nie daje mi spokoju co najmniej od miesiąca – całe szczęście, że coś podobnego zdarza się rzadko, można by pewnie zwariować, gdyby zdarzało częściej. Nie było tego w kinach. W filmie „Panie i panowie – ostatnie cięcie”, który można było zobaczyć na Warszawskim Festiwalu Filmowym, György Pálfi opowiada o miłości, tyle że nie do końca swoimi słowami – wykorzystuje cudze obrazy. Nie jest to jednak zwyczajny found footage, węgierski reżyser nie wyciąga z różnych filmów różnych kawałków i nie montuje z tego nowej historii. Skleja – ale tylko żeby pokazać, że wszystkie historie są takie same i nawet łokciami nie da się ich rozepchać.

On, ona – historia miłosna. Najpierw ławka w parku – siadają przypadkiem obok siebie (ławkę mogłaby zastąpić palarnia, ale to bez znaczenia). Potem – spojrzenie, i dalej nic. Potem – ci dwoje znowu się znajdują, już są spokojni o przyszłość, uwiedzenie jest tylko formalnością. Wieczory, knajpy i łóżko. Nowe i szczęście, i wszystko, co się z tym wiąże, albo zwykło się uważać, że się z tym wiąże. Dom, dziecko i kryzys? Skąd kryzys? To różnie, w sumie zawsze z tego samego. Burze, śnieżyce i pojednanie. Koniec jest bliski – kształt końca też jest wiadomy od początku. Wszystko dobrze się kończy.

Nuda i banał, gdyby Pálfi po prostu posklejał tę historię z różnych filmów. Filmów ludzie nakręcili już tak dużo, że każdą historię można z nich złożyć, nie tylko taką jak ta. Ale Węgra interesuje nie tyle historia, ile powtórzenia, nie tyle linia prosta, ile koło. „Koło stół kwadratowy. Koło pokój. Koło/ kamienica. Koło ulica. Koło miasto. Koło/ kraj. I kontynent opasany kołem./ Koło półkula. Koło. Koło wszystko./ Na samym końcu jest maleńka kropka”. U Świetlickiego kończy się małą kropką, a zaczyna sceną, w której człowiek siedzi przy stole z głową schowaną w rękach. To nie jest miły obrazek. U Pálfiego koniec to dumne „The End”, początek – to biegacz czekający w blokach startowych. 

„Panie i panowie – ostatnie cięcie” to nie jedna historia, to pętla, w której powtarzają się gesty. Kłótnię między kochankami Pálfi ilustruje nie jedną sceną z konkretnego filmu, ale kilkunastoma scenami z kilkunastu filmów; gdy padają sobie w ramiona, to padają sobie w ramiona kilkanaście razy, za każdym razem są w innych płaszczach, na innym peronie; Charlie Chaplin, Greta Garbo, Jeanne Moreau, Marcello Mastroianni, Robert De Niro, Leonardo DiCaprio, Kate Winslet, Zbigniew Cybulski, Tony Leung Chiu-wai i Shah Rukh Khan zachowują się tak, jakby się nawzajem przedrzeźniali, jakby nie wiedzieli, że żyją życiem, które już komuś się wydarzyło. 

Jest ze dwadzieścia gestów, dokładnie tych samych, które wykonują aktorzy w historiach miłosnych – film Pálfiego mówi o pewnego rodzaju ograniczeniu, z którego kino nie może się wyrwać. Tyle że to ograniczenie ma w „Panie i panowie – ostatnie cięcie” wymiar pozytywny – żaden z tych gestów nie jest przypadkowy, w każdym z nich jest ciężar. To po pierwsze. A po drugie? Choćby to, że aktorstwo, a nie tylko narracja, ma także swoje ograniczenia – twarze zawsze są inne, ale grymasy na tych twarzach już nie. Oczywiście trudno tu uciec od pytania, czy to kino naśladuje życie, czy może jest zupełnie na odwrót. Czy w nas jest tylko te dwadzieścia gestów, czy raczej tych dwudziestu gestów nauczyliśmy się z kina? Jednych to może przerazić, inni odnajdą w tym spokój.

Jedni mówią, że wszyscy kłamią, drudzy, że wszyscy robimy to samo; inni kręcą – „Atlas chmur”, w którym przekonują do czegoś jeszcze innego. W filmie Wachowskich i Tykwera, który udowadnia, że niektórzy pewnie nigdy nie uciekną od swoich tematów (jak słusznie zauważyła J. – Wachowscy nigdy nie uciekną z „Matrixa”), mamy kilka planów czasowych, kilkanaście lokacji, kilkudziesięcioro bohaterów. Przeszłość dalsza, bliższa, teraźniejszość, przyszłość, daleka przyszłość. Barbarzyńcy, ludzie i roboty. Sześć głównych wątków, z których żaden nie jest interesujący. Interesujący jest tylko sposób wykorzystania aktorów. Coś, co w książce było zaledwie sugestią, tu przybiera formę niemalże kuriozalną. Reżyserzy zdecydowali, że każda z zatrudnionych przy filmie gwiazd będzie pojawiała się nie w jednym, ale kilku światach. I tak Tom Hanks jest równocześnie XIX-wiecznym lekarzem, współczesnym literatem, myśliwym z przyszłości; Halle Berry – ambitną amerykańską dziennikarką z lat 70. XX wieku, białą Angielką, która żyje u boku swojego męża kompozytora w latach 30. XX w., kosmitką; Jim Sturges – XIX-wiecznym notariuszem, żyjącym dzisiaj szkockim kibolem, skośnookim komandorem ruchu oporu, który pełni swoją służbę w XXII wieku. O czym mają świadczyć ciągle te same twarze, które prześladują nas podczas oglądania tego okropnie długiego filmu, oprócz tego, że ktoś mógł zatrudnić lepszych charakteryzatorów? Że jest kilka sylwetek, kilku aktorów, że reinkarnacja jest faktem, ale w formie, która nam się nawet nie śniła? Że prędzej czy później odrodzi się ktoś z moim nosem? Że każdy wybraniec, jak ma to miejsce w „Atlasie chmur”, ten zmarły, obecny i przyszły będzie nosił znamię – małą gwiazdę ze świetlistym ogonem? Że nigdy nie będę psem? Twarz jako koło – okropne.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).