Blow i Gervasoni w paryskiej Opéra Comique
„Limbus Limbo” / © Philippe Stirnweiss

Blow i Gervasoni w paryskiej Opéra Comique

Stanisław Suchora

U źródła problemu słabości opery „Limbus-Limbo” Gervasoniego leży najprawdopodobniej libretto pióra Patricka Hahna, które mówi dokładnie o niczym. Zdecydowanie więcej przyjemności przynosi inscenizacja „Venus and Adonis” Blowa

Jeszcze 2 minuty czytania

Paryska Opéra Comique otworzyła sezon dwiema nowymi produkcjami, w tym jednym dziełem współczesnym. To opera buffa „Limbus-Limbo” autorstwa Stefano Gervasoniego, skomponowana z okazji pięćdziesięciolecia istnienia zespołu Les Percussions de Strasbourg, która po światowej premierze na festiwalu Musica w Strasburgu trafiła na scenę paryskiego teatru. Nowa opera okazała się jednak prezentem zatrutym – tak dla świętujących muzyków, jak aktorów, reżysera oraz goszczących ich teatrów.

Premiery
w Opéra Comique

Stefano Gervasoni „Limbus-Limbo”. Jean-Paul Bernard (dyr.), Ingrid von Wantoch-Rekowski (reż.), Les Percussions de Strasbourg, Opéra Comique, premiera 4 grudnia 2012 (premiera światowa 22 września 2012, Théâtre National de Strasbourg).

John Blow „Venus and Adonis”. Bertrand Cuiller (dyr.), Louise Moaty (reż.), Les Musiciens du Paradis, Opéra Comique, premiera 12 grudnia 2012.

U źródła problemu leży najprawdopodobniej libretto pióra Patricka Hahna, które mówi dokładnie o niczym. Odniosłem wrażenie, że Gervasoni próbował mimo wszystko pójść tropem Hahna i napisać muzykę korespondującą z kolażową (i całkowicie niespójną) strukturą tekstu. Zadanie to okazało się dla niego zbyt karkołomne – po obiecujących pierwszych kilku minutach okazało się, że muzyka wiedzie donikąd, na dodatek zaczyna męczyć Mało tego: mając do dyspozycji głównie przebogaty perkusyjny arsenał i doskonałych wykonawców, Gervasoni skupił się na marimbafonach, przez co całość brzmiała często jak słyszana zza ściany. Jeśli dodamy do tego śpiewaków-aktorów, którzy sami wyglądali na mało przekonanych tym, co robią, otrzymamy prawdziwe teatralne fiasko. Co jeszcze mogę powiedzieć? Że czasem trzeba upaść, żeby wstać? Opéra Comique podjęła naturalne ryzyko zamawiając nowe dzieło – ryzyko, które, poza „Limbus-Limbo”, opłacało się ostatnimi laty, jak przy okazji premier „Les Boulingrins” Aperghisa czy „Re Orso” Stroppy.

Zdecydowanie więcej przyjemności przyniosła inscenizacja „Venus and Adonis” Johna Blowa. Jakkolwiek określone jako mask, dzieło to uznać można za pierwszą zachowaną do dziś angielską operę. Wystawiona prawdopodobnie w 1683 roku, „Venus and Adonis” (oraz o pięć lat młodsza „Dydona i Eneasz” Purcella) miała przekonać ówcześnie panującego Karola II Stuarta do objęcia patronatem projektu stworzenia narodowej opery angielskiej (na wzór istniejących i skodyfikowanych już oper włoskiej czy francuskiej). Spokrewniony z Ludwikiem XIV Karol II nie dał się urzec dziełu Blowa i już wkrótce sprowadził na swój dwór Francuza – Louisa Grabu, pod koniec zaś pierwszego dziesięciolecia XVIII wieku sceny Londynu zostały wzięte szturmem przez pewnego Niemca piszącego opery włoskie.

„Vénus et Adonis” / Théâtre de Caen

„Venus and Adonis”, uwarunkowana ówczesną sytuacją socjopolityczną Anglii i nastrojami na dworze oraz osobistymi gustami króla, powstała w atmosferze reakcji na purytańskie rządy Cromwella (miała ona zresztą uświetniać dwudziestopięciolecie restauracji monarchii i intronizacji Karola II). W tym kontekście nie dziwią na przykład słowa Amora, który mówi, że wierność dobru jest dla głupich, brzydkich i starych. Co więcej, w postać Amora wcieliła się Mary Tudor – nieślubna córka króla i jego kochanki Mary Davies, która... zagrała tytułową Wenus (ot, jeszcze jedno nawiązanie do problemu wierności małżeńskiej). W końcu Blow zrobił jeszcze jeden ukłon w stronę francuskich gustów władcy, rozpoczynając operę uwerturą à la française i przeplatając ją tańczonymi interludiami.

Trwającą około czterdziestu minut operę poprzedziła w Paryżu „Oda do świętej Cecylii”. Na scenie pojawili się, jeden po drugim, młodzi chłopcy, którzy zapalili świece będące głównym oświetleniem sceny. Reżyserująca przedstawienie Louise Moaty współpracowała wcześniej z Benjaminem Lazarem, co wyraźnie widać w jej skłonności do używania ognia i umiejętności zbudowania czarnej otchłani w głębi sceny. Moaty – wraz z choreografem Françoise Denieau – udało się sprawnie zagospodarować przestrzeń oraz ruch sceniczny w czasie trwania „Ody”. Odniosłem jedynie wrażenie, że tańczącym z dorosłymi aktorami chłopcom brakowało jednej próby, by układ choreograficzny wykonać na równie wysokim jak dorośli poziomie.
Młodzi artyści z la Maîtrise de Caen dali przedstawieniu charakterystyczne brzmienie. Najbardziej wyraziście przejawiło się ono oczywiście w roli Amora, granej przez kilkunastoletniego Romaina Delalande. Jego delikatny sopran i drobne niedokładności intonacyjne doskonale pasowały do niewinnego i naiwnego charakteru postaci. Obecność półprofesjonalnych głosów pozwoliła także na ciekawe ich skontrastowanie z głosami tytułowych bohaterów. Śpiewacy bardzo dobrze wykonali niekiedy dość zawiłe partie skomponowane przez Blowa (nie zapominajmy, że Blow, poprzez swojego nauczyciela Christophera Gibbonsa, syna Orlanda, sięga do renesansowej tradycji angielskiej z Tallisem i Byrdem na czele). Na uwagę w partyturze zasługują: zmienny duet kochanków oraz odważne dysonanse towarzyszące śmierci Adonisa. Finałowym scenom dramatu towarzyszyła prawdziwie natchniona orkiestra Les Musiciens du Paradis – szkoda jedynie, że na początku spektaklu gra muzyków prowadzonych przez Bertranda Cuillera była nieco kanciasta i jakby niezwracająca uwagi na śpiewaków.

„Vénus et Adonis” / Théâtre de Caen

W ciągu niespełna godziny byliśmy świadkami pięknej historii Wenus i Adonisa. Antycypacją jej tragicznego finału zdają się być czarne stroje niemal wszystkich postaci (czyżby to echo kultowego już „Atysa” Jean-Marie Villégiera?). Kostiumy Alaina Blanchota tworzą zresztą koherentną estetycznie i znaczeniowo całość: postaci ludzkie ubrane są w czarne stroje barokowe, jedynymi kolorowymi kreacjami są kojarzące się z antyczną Grecją stroje bóstw oraz XVII-wieczny (a zatem należący do świata ludzi) kostium Adonisa. Gracje zaś, istoty z pogranicza światów ludzi i bogów, występują w czarnych greckich sukniach. Jednym zdaniem: wpisująca się w nurt rekonstrukcyjny Louise Moaty stworzyła dzieło bezpretensjonalne, które łatwo trafia w gusta publiczności. I nie jest to bynajmniej zarzut.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.