Jeszcze 1 minuta czytania

Andrzej Stasiuk

Z DROGI:
Gamba

Andrzej Stasiuk

Andrzej Stasiuk

O część pieniędzy poprosił na początku. „Muszę coś zostawić dzieciom” – powiedział. Podjechaliśmy na osiedle dziesięciopiętrowych bloków. Były rozpaczliwe jak większość murowanych domów w tym mieście. Graffiti przy wejściach na klatki schodowe miało formę ozdobnych swastyk. Po chwili wrócił i wyruszyliśmy.

Był drobny i kruchy. Jak ptak albo dziecko. Ale miał dobrze po sześćdziesiątce i niedawno umarła mu żona. Nosił staromodne wielkie okulary z przyciemnianymi szkłami, ale i tak w jego oczach można było dostrzec smutek. Auto też było melancholijne. Szare, przynajmniej dwudziestoletnie i sowieckie. W środku pachniało niskooktanową benzyną i spalinami. Ale gdy się już rozpędziliśmy i przez otwarte okna wpadał wiatr, zapachy znikały. Wielka kierownica z czarnego ebonitu czyniła jego postać jeszcze drobniejszą. Przypominał chłopca, który wykradł auto dorosłym i wyruszył na nielegalną przejażdżkę. Prowadził w błękitnych gumowych klapkach i zastanawiałem się, w jaki właściwie sposób sięga do pedałów.

Ułan Bator jest straszne. Codziennie sprawdzam w necie, jaka jest tam pogoda. Dzisiaj akurat chmury i tylko -20. Najczęściej jest więcej: -25, -27, -30. Wyobrażam sobie, jak o trzeciej-czwartej zapada zmrok i miasto tonie w ciemnościach. Prawie nie ma latarni. Świecą witryny, trochę reklam i reflektory samochodów. Skute mrozem obozowisko z betonu na środku stepu. Z jurtowych slumsowisk snuje się węglowy dym. Pokrycia namiotów są czarne od sadzy. Zresztą całe miasto musi być czarne, bo pali się tylko węglem. Najbrzydsza i najzimniejsza stolica świata – tak się o nim mówi.

Dlatego wyjazd z Ułan Bator ma w sobie coś z podróży mistycznej: jakbyśmy przeszli na drugą stronę lustra, opuścili fatalność człowieczej kondycji z jej rozpaczliwym imperatywem rozwoju oraz modernizacji. Oto raptem wszystko się kończy. Nie ma właściwie przedmieść, bo przecież całe Ułan wygląda jak przedmieście. Zjawia się step i niebo bez śladu zrasta się z ziemią. Droga znika na horyzoncie. Wkrótce znika też asfalt i przez trawiastą wyżynę wiodą splątane szlaki. Krzyżują się, splatają, rozplatają w poszukiwaniu najdogodniejszych przejazdów. Jedzie się cały dzień pod niezmąconym nieboskłonem, w którym szybują orły i sępy. Wzrok doznaje ukojenia, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał. Przed zmierzchem trzeba znaleźć miejsce na obóz. Dziesiątki kilometrów, setki miejsc, absolutna swoboda. Tam, pod skałą. Nie, w tamtym zakolu rzeki. Może tam, za tym grzbietem, żeby nie wiało. A może na wzgórzu, żeby można było patrzeć i patrzeć. Zazwyczaj kończyło się nad rzeką, żeby była woda i trochę drewna na ogień. Nie ma drzew, więc trzeba się zdać na łaskę nurtu, który czasem coś przyniesie i wyrzuci na brzeg.

Lubiłem mu się przyglądać, gdy stawaliśmy na noc. Wysiadał z auta i odchodził w step. Po prostu szedł przed siebie naprzeciw tej przestrzeni, naprzeciw nieskończoności, z której niegdyś wynurzali się konni wojownicy, by podbić pół świata. Wspinał się w swoich niebieskich klapkach na wzgórze albo wydmę i jego postać zmieniała się w czarną sylwetkę na tle czerwonego nieba. Wracał szczęśliwy. Wyciągał się na gołej ziemi na wznak i rozpościerał ramiona. Patrzył w ogień. Uśmiechał. Kiedy napotykał wzrok któregoś z nas, białych przybłędów, uśmiechał się jeszcze bardziej. Znał dwadzieścia rosyjskich słów. Po trzech dniach okazało się, że to wystarczy, by przejechać razem dwa tysiące kilometrów przez step i pustynię. Wiekowy UAZ psuł się przynajmniej raz dziennie. Miałem kiedyś UAZ-a, więc z podwójną radością pomagałem rozbierać gaźnik i pompę paliwową w poszukiwaniu tajemniczej usterki, która odbierała autu moc. Składaliśmy wszystko z powrotem i – jak zwykle w tym modelu – silnik powracał do formy. W niebie krążyły sępy i cień ich skrzydeł był jedynym cieniem jak sięgnąć okiem.

Któregoś wieczoru na Gobi westchnął i za pomocą tych dwudziestu słów powiedział, że gdyby nam się udało trafić na skamieniałe jajo dinozaura, to nareszcie mógłby kupić nowsze auto.

Rozstaliśmy się na chińskiej granicy. Uściskaliśmy się. Pod niebieską koszulą poczułem, że naprawdę jest lekki i kruchy jak ptak.

Dzisiaj, gdy kończę pisać ten tekst, w Ułan Bator w nocy ma być -34. Dlatego o nim myślę. O tym, jak podchodzi do okna w ponurym bloku i patrzy ponad brudnymi światłami miasta, ponad betonowym obozowiskiem, w dal i nieskończoność swojego kraju, w przestrzeń, która zrodziła konnych wojowników władających niegdyś połową świata.

Aha, mówiliśmy o nim „Pan Gamba” – chociaż nie do końca było wiadomo, czy to nazwisko, czy imię, i czy w ogóle poprawnie wymawiamy.