„Siedem dni w Hawanie”,  reż. Laurent Cantet, Gaspar Noé i inni

„Siedem dni w Hawanie”,
reż. Laurent Cantet, Gaspar Noé i inni

Ludwika Mastalerz

Zasugerowane, ale szybko porzucone autotematyczne wątki i brak osobistego rysu obnażają intelektualną niemoc i emocjonalny bezwład u każdego z reżyserów

Jeszcze 1 minuta czytania

Zgłębianie natury genius loci, miejsc legendarnych, wiele razy opiewanych w literackich tekstach i filmowych obrazach jest z jednej strony zajęciem niewdzięcznym, niemal z góry skazanym na porażkę, z drugiej – zadaniem kuszącym właśnie ze względu na czyhające niebezpieczeństwo. Od  wybitnych reżyserów, takich jak Laurent Cantet czy Gaspar Noé, którzy zdecydowali się na wypad do stolicy Kuby, oczekiwałoby się jednak, jeśli nie ambitnej próby dotarcia do esencji miasta, to chociaż pięknej porażki.

Tymczasem kolektywny obraz Hawany nie jest nawet efektem wycieczki turystycznej last minute. Przypomina raczej minireportaże ze służbowej podróży, której celem – siłą rzeczy – musi być coś innego niż prosta przyjemność płynąca z obcowania z inną kulturą. To politycznie poprawne i jednocześnie stereotypowe skrawki, jakby zarejestrowane cyfrowym aparatem, w przerwie między biznes lunchem a kolejną prezentacją na konferencji. We wtorek pijany Emir Kusturica – tym razem jako aktor, grający u Pablo Trapero – przemierza miasto taksówką, ubolewając nad ciężkim losem celebryty. Ukojenie znaleźć może już tylko po zmroku przy akompaniamencie trąbki i szumie morskich fal. W środę Julio Médem ogląda latynoamerykańską telenowelę przerywaną w równych interwałach reklamami lokalnych trunków. Występująca w obydwu stylowych segmentach aktorka – jak każe pierwsza zasada modowych fotografii – ma zawsze lekko rozchylone usta. W czwartek Elia Suleiman spotyka starego znajomego – bohatera „Nieustających wakacji”, tyle że teraz ma on grubszy portfel i więcej wiosen na karku. Na mocny początek weekendu Gaspar Noé znajduje czas na prawdziwe nocne szaleństwo – magiczny rytuał leczenia młodej dziewczyny z „lesbijstwa” to prawdziwa egzotyka w pigułce. W sobotę mesjasz Juan Carlos Tabío doświadcza za niego kaca w dekoracjach hawańskiego domostwa i otępiałym wzrokiem ślizga się po powierzchni barokowo udekorowanego tortu. W niedzielę czas na nadrobienie zaległości z czołobitnego hołdu dla mieszkańców kubańskiej stolicy za sprawą pośpiesznie wzniesionego ołtarzyku Najświętszej Panienki. Laurent Cantet zatrudnia do tego zadania starszą panią i jej sąsiadów. Tymczasem Benicio del Toro otrząsa się właśnie ze swej poniedziałkowej traumy i ku przestrodze opowiada, jak mrożące krew w żyłach spotkanie z ladyboyem zabiło w nim na cały tydzień resztki turystycznej pasji.

Siedmiu wspaniałych ma alibi bez zarzutu: „wypad na miasto” zaliczony, lokalny koloryt zarejestrowany – można teraz efektownie sprzedać kilka anegdotek z podróży znajomym, którzy z uprzejmości będą potakiwać, a ci bardziej empatyczni – ze zdziwienia otwierać szeroko oczy. A ładnych fotek wystarczy na całoroczną rotację facebookowych coverów. Refleksje z tego epizodycznego travelogue’ u płyną od powierzchownej wyrozumiałości dla lokalnych dziwactw i podziwu dla domniemanej harmonii życia do konwencjonalnych ekscesów, są bezpiecznie zdystansowane i sięgają niewiele dalej niż pozwala na to widok z okna hotelowego pokoju. Całość trzyma się niepokojąco blisko poetyki słonecznych pocztówek, które wiele lat temu wysyłało się seryjnie do znajomych, w poczuciu winy, że na co dzień nie starcza czasu na podtrzymywanie głębszych relacji. 

„Siedem dni w Hawanie”,
reż. Laurent Cantet, Gaspar Noé i inni.
Francja, Hiszpania 2012,
w kinach od 19 kwietnia 2013
 
Zasugerowane, ale szybko, jakby w roztargnieniu porzucone autotematyczne wątki i brak osobistego rysu u każdego z reżyserów obnażają intelektualną niemoc i emocjonalny bezwład. Błogą nudę przerywa jedynie na chwilę hipnotyczny segment stworzony przez Gaspara Noé, ale to wciąż jedynie cień rzucany przez samotne drzewo, wyrosłe na środku pustyni, wbrew logice przedstawionego świata. Nikt nawet nie zająknął się o trudnościach mierzenia się z materią, z którą zderzenie niechybnie prowadzi do artystycznych siniaków. Odwróceniu uwagi od faktu, że poszczególne nowelki łączy jedynie wybrana przez twórców przestrzeń i czasowa konsekwencja kolejnych dni tygodnia, służy kolekcja powtarzających się w kolejnych historiach bohaterów. Ich pojawienie się nie poszerza jednak w żaden sposób kontekstu – przeciwnie – pogłębia jeszcze bardziej poczucie naskórkowości obrazów. Między twórcami wyraźnie nie ma chemii – zamiast nastrojowej kolonialnej kamienicy, dostajemy siermiężny klocek zbudowany z pustaków. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.