Pop Magic ’88
duchologia.tumblr.com

Pop Magic ’88

Rozmowa z Olgą Drendą

Duchologia to historia rzeczy zbędnych i nieistotnych, wirtualna wizyta na strychu, na który trafiły przypadkowe przedmioty. Kiedyś nieważne i przezroczyste, dziś rezonujące – Olga Drenda o jednym z nietrwałych mikrogatunków popkultury

Jeszcze 4 minuty czytania

PIOTR KOWALCZYK: Nazwa twojego bloga to nawiązanie do hauntology (od słowa haunted, czyli nawiedzony), gatunku muzycznego i fenomenu popkulturowego szeroko omawianego od kilku lat w anglojęzycznej blogosferze. Eksploatuje on stare media, zapomniane nośniki i estetyki, tak jak robi to wykonawca muzyki elektronicznej William Basinski, artyści z kręgu wytwórni Ghost Box Records czy Burial. Geneza twojej Duchologii jest chyba wcześniejsza i niezupełnie związana z muzyką?
OLGA DRENDA
: Tak, Duchologia wzięła się z badań terenowych, które prowadziłam jeszcze na studiach – był to chyba rok 2004. Tematem naszego seminarium była antropologia pamięci, a zadanie polegało na badaniu pamięci dzieciństwa wśród ludzi urodzonych w pierwszej połowie lat 80. Moje ankiety skupiały się na tym, jak pamiętane są wydarzenia historyczne oraz elementy kultury. Nie pamięć osobista, pamięć domu rodzinnego, tylko to, w jaki sposób bodźce ze świata wpadają do dziecięcej głowy, jak są porządkowane i objaśniane.

Hauntologia / duchologia

Termin pochodzi od angielskiego słowa haunted, czyli „nawiedzony”. Termin wymyślił (i jako pierwszy użył) Jacques Derrida w książce „Widma Marksa” (1991), nawiązując do słynnego wstępu „Manifestu komunistycznego” – „Widmo krąży po Europie...”.

W połowie lat 2000 termin wskrzesili w muzycznym kontekście uznani krytycy-blogerzy - Simon Reynolds czy Mark „k-punk” Fisher. Opisywali oni odseparowane od siebie zjawiska muzyczne na scenie elektronicznej i alternatywnej – twórczość wykonawców takich jak m.in. The Caretaker, Ariel Pink, Burial, William Basinski, Philip Jeck czy Belbury Poly. To, co ich zdaniem łączy tych bardzo różnych artystów to wykorzystanie starych mediów, silna relacja z nośnikiem i otoczką wizualną (płyty winylowe, taśmy analogowe, staranny design wydawnictw) i zapomnianych estetyk do stworzenia muzyki, która nie jest wierną kopią zapomnianych dźwięków, ale niepokojącym przywołaniem ich widma. Widmową odsłonę zyskuje zarówno muzyka ze starych programów telewizyjnych (Belbury Poly), połamana rytmicznie brytyjska muzyka jungle i 2-step z lat 90. (Burial), jak i pop-rock oraz new wave z MTV z wczesnych lat 80. (Ariel Pink).

Hauntologia (duchologia) jako gatunek muzyczny nie ma wciąż hasła w Wikipedii (twórcy serwisu uznali, że termin spełnia zbyt mało kryteriów osobnego stylu muzycznego), za to stał się często przywoływanym pojęciem w dyskursie krytycznym dotyczącym popkultury i sztuk wizualnych. Słowo „hauntologiczny” (lub „duchologiczny”) odnosi się do „widmowych”, „paranormalnych”, a nawet przerażających jakości w muzyce.

Okazało się na przykład, że wiele elementów z telewizji i radia dzieci zapamiętują jako straszne. Nie chodzi o programy typu „Kobra”, ale o zupełnie zwykłe audycje. Powtarzającym się wątkiem był strach przed czołówką „Panoramy”, który niektóre dzieci pokonywały zaklęciem – przekręcały słowo „panorama” na „PANRAMAO”. Moje zainteresowanie rozkręciło się w paraetnograficzny projekt.

Kiedy kilka lat później przeczytałam u brytyjskich krytyków – takich jak Mark „k-punk” Fisher czy Simon Reynolds – o hauntologii, zaskoczyło mnie podobieństwo do rezultatów moich badań. Zauważyłam podobny trop: różne przypadkowe elementy zewnętrznego świata wpadają do głowy dziecka, są procesowane w przeosobliwy sposób, często z nieco strasznym oddźwiękiem. Taki sam przyczajony niepokój można znaleźć u artystów z kręgu wytwórni Ghost Box, nawet u Boards of Canada, pisali o tym między innymi Adam Harper czy Simon Reynolds.

Czym jest więc ten projekt?
Duchologia to historia rzeczy zbędnych i nieistotnych, wirtualna wizyta na strychu, na który trafiły przypadkowe przedmioty. Kiedyś nieważne i przezroczyste. Dziś mające rezonans. Sama mam skłonność do zapamiętywania marginałek. Pamiętam piosenki grane w radiu w 1988 roku, kuriozalne gazety z dowcipami – natomiast nie pamiętam nic z moich czasów przedszkolnych, wydarzeń z kręgu rodzinnego czy rówieśniczego. Ta właściwość bardzo przydała mi się przy Duchologii, bo wiem, jakich tytułów szukać w antykwariatach, o jakich zjawiskach szukać informacji. Wybrałam formę bloga w serwisie Tumblr, bo przypomina strukturę ludzkich wspomnień. Nasza pamięć nie jest uporządkowanym archiwum, a raczej folderem spam, układanką przypadkowych elementów sąsiadujących ze sobą bez szczególnej logiki.

duchologia.tumblr.com

Z jakiego okresu publikujesz materiały? Czy jest jakaś cezura czasowa?
Na Duchologii publikuję rzeczy i z końca lat 70., i połowy lat 90. Interesuje mnie przede wszystkim ostatnie kilka lat PRL-u i sam początek lat 90. Jeśli chodzi o koniec – wydaje mi się, że epoka Duchologii kończy się gdzieś w drugiej połowie lat 90. Polska kulturowo przestaje być wtedy krajem kleconym siłą zaradności z czego popadnie, ze sklejki, gumki recepturki i flamastrów. Polska popkultura w pewnym momencie się sprofesjonalizowała, reklama, telewizja, teledyski zaczęły przypominać te z innych państw europejskich.

Popkultura pełna jest w ostatnich latach nostalgii, retromanii, nawiązywania do czasów własnej świetności. Czym wyróżnia się na tym tle Duchologia?
Nostalgii staram się unikać. Mój projekt nie jest ani nostalgiczny, ani ironiczny, ani krytyczny – jest próbą odtworzenia tego, co widzieliśmy wokół nas, w czym sami bezrefleksyjnie uczestniczyliśmy. Nie chcę, żeby była odbierana jako przedsięwzięcie prześmiewcze albo nostalgiczno-sentymentalne. Ironię uważam za chwyt brzydki i tani, a nostalgii mamy w popkulturze aż zanadto. Wyzwanie to stworzyć przedsięwzięcie, które dotyczy historii, ale nie wdeptuje na teren retromanii. Moim wzorem jest Mikołaj Długosz, który w bardzo umiejętny sposób chwyta osobliwości epoki bez szemranych intencji. Jego projekty fotograficzne – „Pogoda ładna aż żal wyjeżdżać”, „1994” czy „Real foto” – to najlepsze przykłady tłumaczenia świata przez różne dziwne artefakty.

Ul. Centralna w Puławach / fot. galazka1616, źródło: skyscrapercity.com

Przez lata otaczała nas tandeta – to nie znikło zresztą z polskiego krajobrazu do końca – i łatwo ją wyśmiewać. Z perspektywy operatora zaawansowanych programów graficznych i dźwiękowych łatwo śmiać się z okładek disco polo czy z wczesnej grafiki komputerowej, kiedy dobrym chęciom towarzyszył brak umiejętności i techniczne braki. Te wydawnictwa są pokraczne, nieporadne, często bardzo brzydkie, ale nie chodzi mi o protekcjonalne podejście, perspektywę kogoś, kto śmieje się z mniej zaawansowanego przodka. Każdy starał się jak mógł.

Czy masz na Duchologii jakąś ulubioną serię ilustracji, motywów?
Jestem fanką turystyki krajowej, aktywnej i internetowej. Lubię podróżować po miastach, które nie mają jakichś wyjątkowych zabytków czy atrakcji – są ciekawe dlatego, że po prostu są. Bardzo lubię widoki z mniejszych miejscowości. Od kiedy uruchomiłam stronę Duchologii na Facebooku, ta część mojej działalności spotkała się z bardzo miłym odbiorem. Czytelnicy nadsyłają własne propozycje, ktoś rozpoznał na zdjęciu swój samochód, ktoś inny zauważył swojego brata. Nawiązałam nieoczekiwaną wirtualną przyjaźń z profilem miasta Sieradz, obecnie to moje ulubione miasto na świecie, choć nigdy tam nie byłam.

Olga Drenda

Ur. 1984, dziennikarka, tłumaczka, autorka projektu Duchologia. Jej główne zainteresowania to futurologia (zwłaszcza mylne przewidywania), nowe technologie, transhumanizm, historia XX wieku, bezpretensjonalna muzyka awangardowa i króliki. Mieszka w Krakowie.

Bardzo dużo jest na twoim tumblrze i fanpejdżu różnego rodzaju wydawnictw ezoterycznych...
Od nich tak naprawdę zaczęły się moje zbiory. To punkt zbieżny z hauntologią brytyjską, która lubuje się w seansach spirytystycznych, filmach o wiedźmach i stowarzyszeniach okultystów-ekscentryków. Znalazłam przypadkiem okładkę tomiku „Proroctwa Królowej Saby”, wydanego pod koniec lat 80. Ta niskobudżetowa reedycja książeczki z długą tradycją jest echem znanych jeszcze sprzed II wojny światowej „Listów z nieba” czy „Proroctw dla Polski i całego świata” – o takich wydawnictwach czwartego czy piątego obiegu pisze Janusz Dunin w „Papierowym bandycie”. Były dostępne niegdyś na jarmarkach, a kilkadziesiąt lat później, w erze atomowej, nieoczekiwanie pojawiły się w kioskach. W latach 80., chyba w odpowiedzi na wydarzenia w naszej części świata – chwiejący się ustrój socjalistyczny, katastrofę w Czarnobylu, lęk przed narkomanią i AIDS – nastąpił niesamowity renesans myślenia magicznego.

Co oglądając twoje zbiory możemy powiedzieć o wczesnych latach 90.?
Na rynek wydawniczy wkroczyły przebojem wydawnictwa propagandy sukcesu, kuszące wizją, która zawierała się w haśle: „i ty zostaniesz milionerem”. Moje ulubione wydawnictwo tego typu to przedruk amerykańskiego poradnika dla młodych ludzi sukcesu – na okładce znaleźli się podskakujący z radości maklerzy. Myślenie magiczne i biznes mają zresztą wiele wspólnego. Znajoma, która pracuje jako wróżka, powiedziała mi, że kadra menedżerska i zarządzająca to bardzo duża część jej klienteli. Jest w tym jednak – obok groteski – element fałszywej nadziei, cynizmu, oszustwa. Jak w filmie dokumentalnym „Witajcie w życiu”, w którym pokazane jest życie pracowników firmy Amway, ich złudzenia i to, jakiej manipulacji są poddawani. Początek lat 90. to okres ogromnego skoku bezrobocia, zdezorientowani ludzie, którzy zostali na lodzie, byli gotowi chwytać się nieracjonalnych rozwiązań. Mariusz Szczygieł napisał o tym wspaniały reportaż „Polska w ogłoszeniach” (który ukazał się w książce „Niedziela, która zdarzyła się w środę”) – odpowiadał na różne ogłoszenia typu „podpowiem ci, jak zarobić 100 tysięcy złotych”. Okazywało się, że ci ludzie albo sami nie wiedzieli i liczyli na rady, albo po prostu mieli potrzebę nawiązania z kimś kontaktu.

Czy zauważyłaś jakąś paralelę między wydarzeniami historycznymi, na przykład okresem przełomu lat 80. i 90., przemianami gospodarczymi, a tym, co oferowała polska popkultura w jej najbardziej trashowych odsłonach?
Odpowiem przykładem. Kanadyjczyk David Hlynsky w 1988 roku przywiózł fantastyczne zdjęcie z Krakowa – widnieje na nim ulica Karmelicka, praktycznie pozbawiona chodnika, kobieta ubrana w dżins pcha wózek pokryty folią. Zdjęcie jest genialne ze względu na szyld sklepu muzycznego „Pop Magic” nad jedną z bram i okładki płyt italo disco w witrynie. Przez wiele lat uprawialiśmy taki „pop magic”, zaklinanie rzeczywistości, żeby była ładniejsza, niż jest.

Pop magic, Kraków, 1988 / fot. David Hlynsky, dzięki uprzejmości autora

Czy koniec PRL-u wiązał się z jakąś falą utopijnego myślenia, hurraoptymizmu?
Świat wyglądał wtedy jak na zdjęciach Hlynsky’ego. Stały zestaw szyldów – „Konfekcja”, „Galanteria” i „Dziewiarstwo” – witryny z udrapowanymi tkaninami i sztucznymi kwiatkami, żeby skryć mizerię asortymentu, odpadająca farba, fruwający kurz, muchy nad jedzeniem, popękane posadzki, okropne, gnilne brązy lamperii, boazerii i ciężkich kotar. Wszystko się rozlatuje, kruszy, pachnie rozpuszczalnikami i smarami, ulice są zapylone, szaro-żółte. Ale kiedy posłuchamy polskich piosenek z tego okresu, znajdziemy światowe ambicje, mnóstwo słów po angielsku („jesteś mój numerek one”, śpiewa Monika Borys), odniesienia do komputerów, wideo. W tekstach piosenek padają nazwy marek ciuchów i samochodów, prawie jak w dzisiejszym rapie. Poszukiwanie materiałów na Duchologię doprowadziło mnie na przykład do kuriozalnego znaleziska, piosenki napisanej na konkurs Miss Polonia – „Ochota na Toyotę”. Z kolei piosenkarka dziecięca Magda Fronczewska śpiewała „Gdybym była wielką gwiazdą, jeździłabym złotą Mazdą”.

Skoro hauntology to termin pierwotnie zastosowany przez brytyjskich krytyków muzycznych i blogerów, to czy możemy mówić o polskiej muzyce hauntologicznej?
Duchologia jako pewien stan umysłu (a może ducha!) to moim zdaniem uniwersalne doświadczenie. Podejrzewam, że Norweg albo Hiszpan mógłby przygotować swoją własną wersję. Angielska hauntologia w twórczości artystów związanych z wytwórnią Ghost Box Records, takich jak Belbury Poly, Advisory Circle, przywołuje wspomnienia z bardzo konkretnego okresu, lat 70., kiedy jej twórcy byli kilkulatkami. Przynależność geograficzna nie ma tu aż takiego znaczenia, dla mnie jako odbiorcy hauntologia była nurtem w muzyce i nie tylko, który próbował odtworzyć perspektywę dziecka, tego, jak w dzieciństwie budują się struktury pamięci. W polskim kontekście hauntologiczna jest na przykład pierwsza płyta Jacaszka, który samplował polskie bajki audio z lat 60. i 70. Na polskim gruncie najbliższe temu zjawisku byłyby jednak zjawiska niemuzyczne – np. pożyteczne ruchy reaktywujące dziedzictwo modernizmu, nawołujące się do przeproszenia się z architekturą i wzornictwem PRL-u, do niespisywania wszystkiego na straty tylko dlatego, że powstało w minionym ustroju.

wyd. LG LUBLINWszyscy artyści z kręgów hauntology odwołują się do wspomnień zapośredniczonych przez media, do książek, telewizji, fotografii. To nie jest pamięć autobiograficzna, tylko związana z nośnikami, z sygnałem, ze sprzętem elektronicznym. W nagraniach mieszkają zresztą widma – włączając taśmę z nagraniem, reaktywujemy światy, które przestały już istnieć, wskrzeszamy umarłych. Jim Jupp z wytwórni Ghost Box wyjaśniał, że „skrzynka duchów” to po prostu telewizor. W polskich warunkach ta zbieżność była dosłowna – telewizor stawał się ezoterycznym urządzeniem, kiedy pojawiał się w nim Anatolij Kaszpirowski, a potem Zbyszek Nowak. Hauntologia przywołuje telewizyjne czy radiowe widma, które mieszkają w zbiorowej pamięci. Na przykład zespół Jona Brooksa, Advisory Circle, inspiruje się Public Information Films, ostrzegawczymi krótkometrażówkami, emitowanymi przed 40 i więcej laty przez brytyjską telewizję.

Niektórzy krytycy interpretują twórczość Advisory Circle jako wyraz tęsknoty za państwem-niańką – silną rolą państwa w edukowaniu obywateli, także w roli mecenasa ambitnej kultury (na przykład eksperymentalne studio BBC Radiophonic Workshop, którego potęga przypadła na lata 60. i 70.). Rola państwa bardzo się zmieniła w następnej dekadzie wraz z rządami Margaret Thatcher i demontażem znacznej części sfery publicznej.
Nie jestem pewna co do słuszności tego odczytania – na przykład w wydawnictwach Advisory Circle przewija się motyw tajemniczego „ciała doradczego”, którego dyskretna kontrola przypomina raczej Wielkiego Brata. Na pewno jednak jest obecna tęsknota za bardzo dobrej jakości estetyką. Wydawnictwa Ghost Box przypominają okładki książek Penguin Books czy płyt z library music, czyli muzyki stockowej – ujednolicone, bardzo gustownie zaprojektowane.

W ramach serwisu AQNB piszesz o nowych, powstałych w internecie mikro-estetykach muzycznych takich jak vaporwave, renesans muzyki new age czy wymyślony przez ciebie nurt stockphotocore. Co pociąga cię w zajmowaniu się stylistykami, o których za parę miesięcy już nikt prawdopodobnie nie będzie pamiętał?
Te mikrogatunki powstały w internecie i dzięki niemu. Są bardzo kruche, żyją kilka miesięcy – taka jest specyfika internetu. Książki na temat sieci bardzo często dezaktualizują się w chwili wydania, więc takie krótkotrwałe multimedialne hybrydy bywają dobrym komentarzem na bieżąco do tego, co dzieje się na styku kultury i nowych technologii, do naszego aktualnego stanu świadomości. Zwłaszcza mikrogatunek nazwany vaporwave (artyści tacy jak James Ferraro, Macintosh Plus, Internet Club i wszystkie siostrzane projekty, podobne do siebie jak wieloraczki) ma bardzo ciekawe ostrze krytyczne. Poruszający się po nim twórcy wykorzystują transparentne elementy technocodzienności: sygnały programów komputerowych, dzwonki telefonów komórkowych, „muzykę na czekanie”, trochę przedatowaną grafikę reklamową, nowomowę biznesu internetowego – wychodzi z tego ciekawy komentarz dotyczący nadziei, jaką nadal pompujemy w internet, ale też do ogłupienia szumem informacyjnym.

Vaporwave też ma w sobie coś widmowego...
Wirtualne mikrogatunki nie są wolne od nostalgii, lubują się w technologicznym wczoraj. Żyjemy w świecie bez przyszłości – z początkiem nowego millennium skończyły się wyobrażenia o tym, co będzie. Nie ma już wyraźnej cezury, rok 3000 jest jeszcze bardzo daleko. Nie mamy już na co czekać! Rozwój technologiczny podąża dość trywialnym torem, polega na coraz nowszych aplikacjach na smartfony i tablety, a nie na teleportacji czy lotach na Marsa. Nawet internet stał się banalny. Dlatego ciekawią mnie czasy, kiedy rozwój i nowe technologie budziły ekscytację, kiedy wydawało się, że wraz z wybiciem daty 2000 wkroczymy w inną rzeczywistość, a „surfowanie w cyberprzestrzeni” oszałamiało. Zajmuję się wirtualną archeologią, więc nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale bardzo lubię przyszłość. Gdybym wiedziała, jak się to robi, to zostałabym zawodowym futurologiem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).