Géza Szőcs, „Poezje”
rys. Paulina Mitek

Géza Szőcs, „Poezje”

Bartosz Sadulski

Jest w poezji Szőcsa miejsce na przywiązanie do węgierskiej tradycji i historii, na petofiański patos, ale też anglosaski luz i skrzący się dowcip

Jeszcze 1 minuta czytania

Szőcsa pominął Bohdan Zadura w swojej antologii „Węgierskie lato”. Wielkim propagatorem jego twórczości pozostaje Jerzy Snopek, który wybrał i przetłumaczył wiersze węgierskiego dysydenta zebrane w tomie „Poezje”. Do sięgnięcia po książkę nieznanego autora przekonał mnie pierwszy wiersz „Śruba okrętowa” i zdjęcie poety – Szőcs ze skrzydełka okładki to człowiek sympatyczny, ojciec piątki dzieci i jeszcze większej ilości świetnych wierszy.

Wspomniana „Śruba okrętowa” trochę czytelnika wkręca, składając obietnicę tomu nakierunkowanego w stronę ponowoczesnego wiersza z wkładką romantyczną. Takich wierszy jest, niestety, tylko kilka, ale są warte każdej ceny. Szőcs w „Poezjach” to autor kilku doszczętnie drążonych narracji – to przede wszystkim twórca wierszy konceptualnych, opartych na kapitalnym pomyśle („Nawet nie wiem, co byś zrobiła, gdybym ci podarował / śrubę okrętową”), bezbłędnie poprowadzonym aż po samą pointę. Taki Szőcs podoba się i uwodzi najbardziej. Drugi Szőcs to miłośnik ludowych i gminnych historii, które „ekranizuje” na potrzebę wiersza; zawsze sprawnie, niekoniecznie interesująco dla czytelnika pozbawionego kontekstu. W trzecim, rymowanym wcieleniu Węgra o banał najłatwiej („Śmiertelna, śmiertelna żarówka, / a wieczna – prądu wędrówka”), ale jak pisał Philip Roth w „Piersi”: lepszy banał niż apokalipsa.

Ten najbardziej interesujący Szőcs zdaje się mieć konotacje amerykańskie, bo czyż początki wierszy „Wiadomość” (1.) i „Pewnego styczniowego popołudnia” (2.) nie brzmią, jakby zostały napisane przez węgierskiego o’harystę?

1.

Kiedyś nagle uświadamiam sobie: to jest ta wiadomość, ta
wiedza, którą muszę podzielić się z tobą. I pojaśnieje od niej
otaczające cię życie, zdarzenia – jakby zostały wypełnione
robaczkami świętojańskimi – zaczną błyszczeć niczym ma-
gnetofony z brązu w głębi stodoły. 

2. 

Niepewnie ruszyłbym za tobą; nie chciałem cię nagabywać
ani też w gruncie rzeczy śledzić, pragnąłem jedynie rozko-
szować się twą nieświadomą elegancją. 

Géza Szőcs, „Poezje”. Przeł. Jerzy Snopek, 
Studio Emka, 92 strony, w księgarniach
od lutego 2013
Kapitalnie rozgrywa swoje koncepty ten urodzony w 1953 roku poeta. Te dynamiczne narracje nie drżą ani jedną fałszywą nutą, lecz coraz bardziej rozpędzają się, porywając za sobą kolejnych bohaterów, wplątując wątki baśniowe i romantyczne tylko po to, by wszystko okazało się jedynie literacką grą. Bowiem Szőcs to nie tylko mistrz konceptu, ale też uniku. W opartym na trzech sporych repetycjach wierszu „Wielkie auto Marinetti” jest tylko jedna zmienna, dzięki której całość nabiera znaczenia. I nie jest to bynajmniej znaczenie, którego można by się spodziewać po poecie prowadzącym działalność opozycyjną. Jednak są też w „Poezjach” wiersze, które śmiało można oznaczyć jako zaangażowane. Nie są to teksty o ciężarze gatunkowym zbrodni Ceausescu i późnych wierszy Herberta, lecz albo lekkostrawne żarciki („Ktoś nagle do drzwi dzwoni, a któż to być może? / Ubierać się dzieciaki, milicja na dworze”), albo poruszający hołd dla Indian (jeden z amerykańskich poetów indiańskiego pochodzenia nagłaśniał sprawę więzionego Szőcsa, któremu na dodatek pilnujący policjant miał obowiązek wyrywać kartkę za każdym razem, gdy poeta siadał do pisania), albo ironiczne „wspomnienie dobrze ułożonych literaturoznawców kolożwarskich” rozpoczynające się naturalnie słowami: „Gézę Szőcsa zawsze bardzo wysoko ceniłem”. Błyskotliwego ironistę w węgierskim poecie cenię najwyżej, siła soczystego żartu jest o wiele większa niż najbardziej wyrafinowane rymy.

Żałobne tony w poezji Węgra (same tytuły mówią nam o ich charakterze: „Modlitwa za poległych”, „Kran przy cmentarnej bramie”) wypadają blado, kiedy zestawi się je z tekstami mniej imponującymi środkami poetyckimi, za to zniewalającymi swoim konceptem, jak w liście Ludwika II zawiadamiającego naród węgierski o tym, że „w sierpniu bieżącego roku pod Mohaczem urządzamy wielką bitwę. Serdecznie wszystkich zapraszamy. Według wstępnych założeń około 26 tysięcy Węgrów polegnie na polu walki”.

Sprawność, z jaką zmienia rejestry węgierski autor jest imponująca. Rozpisuje na dialogi i chwytliwe frazy paralelę między żywotem Franza Kafki i Tivadara Csontváry’ego, a stronę dalej mamy wiersz, który mógłby być opisem katastrofy pod Smoleńskiem: „Ta potworność mogła się zdarzyć tylko dlatego, że nagle wokół osiadła / taka mgła, że nic nie mogłeś zobaczyć poza czubkiem własnego nosa”. Może się wydawać, że w pokaźnej tuszy Szőcsa jest miejsce na wielu poetów, wymieniających się wciąż głosami. Jest w tej poezji miejsce na przywiązanie do węgierskiej tradycji i historii, na petofiański patos, ale też anglosaski luz i skrzący się dowcip. Te wszystkie rejestry składają się na imponującą postać Szőcsa, poety zmiennokształtnego.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.