India Stoker nigdy nie odwiedziła Indii, jej matka Eve biegle opanowała francuski, nigdy nie będąc we Francji. Posiadłość Stokerów nie ma w sobie nic z klaustrofobicznych, krępujących klitek, które utożsamiamy z więzieniami. Można przeżyć życie, nigdy nie opuszczając jej terenu. Nigdy.
India jest wzorowym dzieckiem, starannie wyciętym z wiktoriańskiego podręcznika dla młodych panien. Zapięta pod szyję, skrępowana warstwami szorstkich tkanin, oblekających jąod stóp do głów, piątkowa uczennica, wyprostowana i zdyscyplinowana, miarowo uderza w klawisze fortepianu. Cała jej postawa wyraża opanowanie, a jednak biegające po klawiaturze palce zdają się utylizować napierające na Indię zmysłowe bodźce. Dźwięki, faktury, zapachy – nęcące, dręczące, nie pozwalają usiedzieć w miejscu. Po nodze dziewczyny wspina się pająk, łaskocze ją odnóżami w łydkę, kolano, udo, znika pod spódnicą, India wciąż wyprostowana, kończy utwór mocnym, przeszywającym akordem. Akord zbiega się z rozdzierającym krzykiem matki, wzywającej imię męża, ojca Indii – Richarda. Dziewczyna kończy osiemnaście lat, ciało ojca spuszczane jest do zimnego, marmurowego grobowca. Zjawia się wuj.
Wuj wpada na Indię na schodach. On kilka stopni wyżej, ona kilka stopni niżej. Wuj pyta czy dziewczyna wie, na czym polega jego przewaga, dziewczyna odpowiada: „na tym, że do dziś nie wiedziałam o twoim istnieniu?”. „Nie, na tym, że stoi o kilka schodów niżej, z głową na wysokości jego skórzanego pasa”, odpowiada dotąd nieznany brat zmarłego ojca. Tych kilka stopni dzieli Indię od dorosłości, azymut jej wspinaczki wyznacza wuj Charlie – wyjęty wprost z „Cienia wątpliwości” i „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Obieżyświat, drapieżca i stłamszony chłopiec.
Tak zaczyna się gotycka przypowieść Park Chan-Wooka o wchodzeniu w dorosłość – najnowszy film autora „Old Boya”, który w starciu z Hollywood stracił odrobinę nerwów, ale ani głoski ze swojego przeszywającego wizualnego języka. Koreański pedant, rozrysowujący każdy kadr filmu przed rozpoczęciem zdjęć, orkiestrujący montaż na poziomie czytania scenariusza, cierpliwie czekał na swój amerykański debiut. Spokojnie odrzucał kolejne oferty hollywoodzkich producentów, oczekujących od niego precyzyjnej, bezosobowej egzekucji podsuwanych projektów. Poza charakterystycznymi cięciami, wybiegającymi poza dyktat chronologii i przyczynowości, komponowanymi w emocjonalne crescendo, Park słynie bowiem z bezwzględnej konsekwencji.
Wszystkie jego dotychczasowe filmy noszą znamiona historii Orfeusza, ich bohaterowie zmierzają ubitymi ścieżkami do wyznaczonego celu, by w którymś momencie poddać się temu przedziwnemu łaskotaniu, natrętnemu podszeptowi drażniącemu każdy nerw ciała: „Odwróć się”, „Przesuń stopę, przejdź przez granicę”, „Wbij zęby głębiej”, „Poddaj się rozpaczy, pragnieniu zemsty i zwątpieniu”. Inaczej może i dojdziesz do celu, jednak nie przestaniesz się zastanawiać, kto przez całą drogę namiętnie szeptał ci do ucha. Filmy są dla Parka poligonem doświadczalnym, na którym symuluje wszelkie możliwe aberracje, ustępstwa wobec naszych instynktów i społecznie represjonowanych pragnień.
Naręcze możliwości nigdy nie jest zaś tak szerokie jak w okresie dojrzewania, dlatego już teraz koreański reżyser zapowiada, iż „Stoker” wraz z „Jestem cyborgiem, i to jest OK” oraz trzecim, wciąż nienazwanym projektem złożą się w trylogię „coming-of-age”. Tekst Wenthwortha Millera, absolwenta Princeton, który po sukcesie serialu „Prison Break” postanowił oddać się scenopisarstwu, wpisał się więc idealnie w obsesje Parka. Nie dość, że traktuje o nieco staroświeckiej, introwertycznej dziewczynie, u której buzujące hormony zaczynają rozrywać ciasny gorset surowego wychowania, flirtuje z literacką formułą powieści gotyckiej i schematami thrillera, to jeszcze niezwykle oszczędnie operuje dialogiem, pozostawiając reżyserowi miejsce na rozwinięcie całego instrumentarium filmowych środków. Park realizuje oksymoroniczne barokowe widowisko na cztery ręce + dwie dodatkowe, nachalnie pchające się do fortepianu. Jednocześnie wystawne, przytłaczające ilością detali, tekstur, ornamentów, i intymne – skupione na odgłosach ciała, wrażeniach dotykowych, zapachowych i wewnętrznych impulsach.
„Stoker”, reż. Park Chan-Wook. USA 2013,
w kinach od 10 maja 2013
Historia opowiadana przez Koreańczyka przypomina nocny, mokry koszmar Wendy, w której oknie zamiast Piotrusia Pana staje Norman Bates z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Z tą różnicą, że tam, gdzie mistrz suspensu udzieliłby nam reprymendy, Park odkrywa pokłady perwersyjnej satysfakcji. Zamiast penetrującego ciało ostrza, oferuje spazmy występnej rozkoszy, prowokując pytanie, czy zaistniałe okoliczności wytworzyły całą sytuację, czy jedynie spełniły rolę akuszerki. Czy aby pobrzmiewające na ścieżce muzycznej słowa – „Czymkolwiek sądzisz, że się stałaś, nie martw się skarbie, bo z tego samego miejsca zaczynałaś” – nie są jedynie formułowaną post factum wygodną wymówką? Stąd przewrotny tytuł filmu, przywołujący nazwisko twórcy „Draculi”, Brama Stokera. Wskazując na konkretnego człowieka, w którego umyśle wylęgła się postać rozrywającego arterie szyjne hrabiego, Wentworth Miller do spółki z Parkiem sprzeciwiają się dehumanizacji zła i przemocy. Twórcy przywracają bestialstwu ludzką powłokę, pytają ponadto, czy nawet ci bezlitośni drapieżcy nie zasługują na miłość. Nie miłość odkupiającą, nawracającą na koleiny cnót wszelakich, ale miłość eskalującą – w której spłonęli Bonnie i Clyde, „Urodzeni mordercy” – Mickey i Mallory oraz Kit i Holly, bohaterowie „Badlands” Terrence’a Malicka. Miłość, której zabrakło Batesowi i Nosferatu.