Muzyka i androidy

Muzyka i androidy

Michał Karpa

Aby zostać docenionym w świecie współczesnej muzyki elektronicznej, trzeba zrobić znaczący krok naprzód. W wypadku ostatniego albumu Daft Punk oznacza to... krok wstecz. A czasami nawet w bok

Jeszcze 2 minuty czytania

Wystarczył tydzień, by najnowszy album Daft Punk został najszybciej sprzedającym się krążkiem w tym roku w Wielkiej Brytanii. W Belgii, Finlandii, Niemczech czy Szwajcarii „Random Access Memories” szybko trafił na szczyty list przebojów, a w Stanach Zjednoczonych, Hongkongu, Meksyku oraz kilku innych krajach był najczęściej słuchany wśród użytkowników Spotify, pobijając tym samym rekord dziennej liczby odtworzeń w tym serwisie. Nie trzeba jednak sięgać po dane z zagranicy, bo „Random Access Memories” również w Polsce odbił się szerokim echem – dwa dni po premierze zyskał status złotej płyty. W przypadku wielkich gwiazd popu czy rocka taki wynik nie dziwi, jednak dla projektu, który przed laty wypłynął na wznoszącej fali popularności muzyki elektronicznej, to osiągnięcie wyjątkowe – szczególnie jeśli wziąć pod uwagę gigantyczny postęp technologiczny i związaną z nim ewolucję muzyki, jakiej nikt nie przewidział. 

Polaryzacja opinii

Od premiery poprzedniego albumu „Human After All” minęło osiem długich lat. Być może dlatego reakcja na nową propozycję Daft Punk była tak szybka i zdecydowana. Kiedy „Random Access Memories” można było przedpremierowo odsłuchać w internecie, opiniotwórcze blogi zakipiały od krytycznych recenzji. Przeciwnicy nowego krążka, z łezką w oku wspominający szczególnie dwa pierwsze albumy Daft Punk, „Homework” i „Discovery”, najczęściej pisali o braku pomysłów na nowe piosenki, przeroście formy nad treścią, a nawet wypaleniu artystycznym Francuzów.

Wśród ulubionych słów kluczy, którymi żonglowali przeciwnicy płyty, często pojawiały się terminy „promocja” i „marketing”. I tu akurat trudno z nimi polemizować – zakrojona na szeroką skalę akcja rozpoczęła się w internecie, następnie – czego świadkami byli również mieszkańcy Warszawy – wyszła na ulice. A dokładniej – piętro niżej. Ściany stacji Metro Centrum wyklejono wizerunkami dwóch postaci w kaskach, pomiędzy którymi umieszczono logotyp Daft Punk. Nawet festiwal teatralny Malta próbował podpiąć się pod premierę wydawnictwa. Na reklamie koncertu Kraftwerk – będącego tegoroczną gwiazdą poznańskiej imprezy – napisano, że gdyby nie grupa z Düsseldorfu, to „Daft Punk graliby przeciętnego rocka”. Wysyp ironicznych komentarzy internautów był tylko kwestią czasu...

Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że przytoczone wyżej krytyczne opinie dość wyraźnie kontrastują z recenzjami publikowanymi przez redakcje magazynów i branżowych portali. Zestawienie serwisu Metacritic.com dowodzi, że niewielu dziennikarzy negatywnie oceniło „Random Access Memories”. Taka polaryzacja (blogosfera kontra krytycy) nie pozostaje bez wpływu na wyniki sprzedaży. Ale nie jest jedynym argumentem decydującym o popularności płyty.

Liczy się detal

Posłuchajmy Giorgio Morodera, jednego z najważniejszych twórców muzyki rozrywkowej XX wieku, którego Daft Punk zaprosili do wspólnego nagrywania „Random Access Memories” – „Kiedy wszedłem do studia, wszystko było przygotowane. Przede mną stały trzy mikrofony. Zapytałem jednego z techników, czy Thomas i Guy-Manuel boją się, że któryś z nich przestanie działać. Wtedy technik wyjaśnił, że jeden mikrofon pochodzi z lat 60., drugi z lat 70., a trzeci jest współczesny. Zapytałem wiec, kto usłyszy różnicę. Odparł, że nikt. Nikt poza Thomasem i Guyem-Manuelem”.

Autor hymnu disco – piosenki „I Feel Love”, którą zaśpiewała Donna Summer – był jednym z gości zaproszonych na sesje nagraniowe. Stał się również bohaterem genialnego w swojej prostocie, a zarazem perfekcyjnie zrealizowanego utworu-hołdu zatytułowanego „Giorgio by Moroder”. Niemal dziewięciominutowy numer – którego szkielet liryczny stanowi monolog Włocha wspominającego swoją przygodę z muzyką – to techniczny majstersztyk, pozbawiony niepotrzebnych dźwięków, będący zarazem podróżą przez kilka rozdziałów historii muzyki, pokazujący całą paletę jej odcieni – począwszy od kojących dźwięków tła, przez symfoniczne smyczki, po eksplozję gitar i syntezatorów w finale.

„Thomas i Guy-Manuel są perfekcjonistami. Kiedy pracowałem z wokoderem, znalezienie odpowiedniego brzmienia zajmowało mi dwadzieścia minut, może godzinę. Oni poświęcają na to tydzień” – mówi Moroder. „W żadnym swoim kawałku nie umieściliby takiej linii basu, jaka pojawia się na początku mojej piosenki «Love To Love You Baby». Kiedy ją wymyśliłem, nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak koszmarna” – śmieje się król disco, wspominając jeden z kamieni milowych gatunku.

Podkopane fundamenty

Giorgio Moroder zwraca uwagę na jeszcze jeden interesujący aspekt: aby zostać docenionym w świecie współczesnej muzyki elektronicznej, trzeba zrobić znaczący krok naprzód. W wypadku ostatniego albumu Daft Punk oznacza to... krok wstecz. A czasami nawet w bok.

Z jednej strony bowiem Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo, wykładając na łamach „Billboardu” nowe artystyczne credo („komputery nie są tak naprawdę instrumentami muzycznymi”), detonują ładunki wybuchowe umieszczone pod fundamentami, na których do tej pory budowali swoje brzmienie. Z drugiej strony, zwrot w kierunku organicznych brzmień, połączony z niemal całkowitą rezygnacją z sampli – na których bazowały numery z poprzednich płyt – zaowocował zbiorem piosenek nagranych na żywych instrumentach.

Producent Todd Edwards wspomina, że twórcom Daft Punk chodziło o nawiązanie do „brzmienia Zachodniego Wybrzeża” i takich zespołów jak The Eagles, a jednocześnie do soft-rocka w wydaniu choćby Fleetwood Mac. „To w pewnym sensie ironia, że dwa androidy przywracają muzyce duszę” – mówi Edwards. Jego słowa znajdują notabene odzwierciedlenie już w tytule piosenki „Give Life Back To The Music”, która otwiera najnowszy album. W tym utworze automat perkusyjny i przepuszczone przez auto-tune partie wokalne tworzą ledwie tło dla funkującej gitary, na której gra Nile Rodgers z legendarnej grupy Chic.

Jak widać, estetyczna wolta musiała pójść w parze z decyzją o zaproszeniu do współpracy gości reprezentujących skrajnie odmienne środowiska muzyczne. Przy płycie pracowali również: Panda Bear z psychodeliczno-popowego ansamblu Animal Collective, przekraczający gatunkowe granice ekscentryczny wokalista, pianista i performer Chilly Gonzales, a w kilku numerach – m.in. singlowym „Get Lucky” – śpiewa gwiazda współczesnego hip-hopu (i popu), Pharrell Williams. Przy tym wszystkim nie ma jednak wątpliwości, że najważniejsi pozostają panowie w kaskach.

Anonimowe roboty

Właśnie – kaski. Historia kultury popularnej wskazuje istnienie silnego związku między anonimowością i popularnością. Spośród współczesnych artystów wystarczy przywołać dubstepowego producenta Buriala, który przez długi czas nie chciał ujawnić twarzy i nazwiska (w końcu jednak to zrobił), czy też Banksy'ego – artystę graffiti, którego tożsamość jest jedną z największych tajemnic współczesnej sztuki. O ile nazwiska współtwórców Daft Punk są powszechnie znane, o tyle ich wizerunki nadal udaje się skutecznie chronić. Dziennikarze „Guardiana” twierdzą, że ostatnie zdjęcie bez kasków zrobiono Francuzom w 1995 roku. 

Skąd ten pomysł? Sami zainteresowani najczęściej mówią o nieśmiałości i/lub chęci odseparowania spraw personalnych od muzyki, choć pojawiały się także barwniejsze wyjaśnienia. W jednym z wywiadów znalazłem taki oto fragment: „To nie my podjęliśmy tę decyzję. 9 września 1999 roku o godzinie 9.09 rano, gdy pracowaliśmy w studio, eksplodował jeden z naszych samplerów. Kiedy odzyskaliśmy świadomość, odkryliśmy, że staliśmy się robotami”.

Sukcesu nowego albumu Daft Punk można oczywiście upatrywać także w poczuciu humoru Francuzów. Warto jednak przeanalizować tę popularność w kontekście dokonań młodszych producentów, przyczyniających się do powstawania kolejnych podgatunków elektroniki i poszerzających pole twórczych eksploracji. Historia tak zwanych nowych brzmień pełna jest opowieści o błyskotliwych karierach artystów, którzy w dłuższej perspektywie nie potrafili jednak zdyskontować swojego sukcesu. Nie trzeba szukać daleko, wystarczy przywołać spadkobierców brzmienia spod znaku Daft Punk: francuski Justice, niemiecki Digitalism czy brytyjski Simian Mobile Disco. Żaden z tych duetów nie wywołał do tej pory takiego zainteresowania, jakie towarzyszyło premierze „Random Access Memories”. I jakie zapewne towarzyszyć będzie kolejnej studyjnej płycie Thomasa Bangaltera i Guya-Manuela de Homem-Christo. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.