POGODA odnaleziona
fot. Kaptain Kobold / Flickr CC

POGODA odnaleziona

Joanna Roszak

Autor „W poszukiwaniu straconego czasu” kreśli słowa o mgle dającej się krajać jak serśmietankę do herbaty przyrównuje do cienia obłoczka, pisze o mglistych oparach ubiorów

Jeszcze 2 minuty czytania

 [...] a jeżeli będzie deszcz, po co chodzić na Pola Elizejskie?
Marcel Proust, „W stronę Swanna”

Kurt Tucholsky w szkicu „Berlin! Berlin!” sarkał na temat miasta swego urodzenia, że nie ma nad nim nieba, „nie ma pogody”; w jednym z wierszy subtelnie narzekał też, że berliński szkwał wyjmuje poecie lirę z ręki. Alfred Kerr w „Listach z Berlina” także poświęcił akapit niewyrazistej berlińskiej aurze: „Pogoda waha się między latem a jesienią, istny obojnak. I takim samym obojnakiem jak pogoda jest teraz cały Berlin” (przeł. Maria Przybyłowska). Utyskiwał, że zima trwa tu za długo, a przy szarej pogodzie częściej słyszy się o ulicznych pchnięciach nożem. Że zmiana w pogodzie wystarczy, aby zmienić nasz wewnętrzny świat lub wznieść go od nowa – przeczuwał podobnie jak bohater Proustowskiego cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu”.

Pogodę można oglądać przez pryzmat geopoetyki, ciekawie się rozwijającej gałęzi badań kulturowych. Bo kto z emfazą – jak Proust czy Hessel – pisze o przestrzeni miasta, w studium o związku intelektualnym z przestrzenią zwykle nie zapomina o zbudowaniu z aury istotnego tła. Dogodnie – jak pisał Camus – można poznać miasto, dociekając, jak się w nim pracuje, kocha i umiera; ale nie bez znaczenia jest wspomnieć, przy jakiej czyni się to pogodzie.

Słynna anegdota o europejskim „botaniku chodnika” Franzu Hesselu mówi, że przy słonecznej pogodzie widziano go kiedyś spacerującego berlińskim Ku’dammem z parasolem przeciwdeszczowym. Na pytanie, dlaczego ów rozpościera się nad jego głową, odpowiedział, że radio doniosło: „w Paryżu pada” (miasto to poznał zresztą m.in. z powodu prac nad tłumaczeniem Prousta). I tak zbudował Hessel pneumatyczny równoleżnik między swoiście bliźniaczymi europejskimi stolicami, z których jedna zdaje się ładniejszą, druga brzydszą – choć niekoniecznie mniej ciekawą – siostrą. Wiele obrazów zespala Paryż i Berlin; w podobnym duchu ukazywali je fotografowie, Friedrich Seidenstücker i Henri Cartier-Bresson (słynne ujęcia kobiet z parasolem w dłoni, skaczących nad kałużą). Fotograficy, eseiści, powieściopisarze, poeci poddają się zewnętrznym wpływom pogody – obserwują to lekkie, to ciężkie niebo, podążają za kaprysami aury.

Mistrzem w wyprzedzaniu nieba i odczytywaniu przyszłości z jego struktury w nieustannym zaglądaniu pod podszewkę świata zda się Proustowski narrator, specjalizujący się w opisywaniu licznych odmian pogody. Wspomnienia spaja z pogodą i porami roku, które wskrzeszają stan ducha z dawniejszych dni, wywołują minione obrazy, przynoszą rozkosz, rozpacz lub budzą pragnienia. Marcel doznaje wrażeń i zdarzeń pogodowych jak uczuć, o różnej kondensacji. Szuka współodczuwających, bo: „nie udzielamy zgoła naszych odczuć komuś drugiemu, w którym to samo słońce i ta sama pogoda rodzą odmienne wibracje”.

Pokój chorującego na astmę Prousta, ze ścianami wysłanymi korkiem, gdzie tworzył przeważnie nocą, nierzadko na leżąco, zapewniał izolację i ciszę. Także ów brak wzorzystej tapety, która przecież nierzadko wzorem imituje kwiaty i zawiera motywy pogodowe, znajduje kompensację w prozie ozdobnej, migoczącej, rozświetlonej i ukwieconej. „Jako na niebie, tak na i ziemi” nabiera u Prousta dodatkowego wymiaru. Narratorowi niełatwo pogodzić się (a słowo „pogodzenie” często pada w cyklu) z tym, że pogoda unieważni marzenie o zobaczeniu Gilberty, której nauczycielka przy pochmurnym niebie nie wychodziła z podopieczną na Pola Elizejskie. Gdy szary balkon zdawał się złą wróżbą, narrator liczył na wysiłek pogody ku żywszemu kolorowi, na wyzwolenie światła, przetarcie nieba. Kiedy indziej jednak tkwienie w słotę w domu, „zanurzonym w równym i ciągłym deszczu, posiadało gładką słodycz, kojącą ciszę, urok morskiej podroży”. Marcel odczuwał więc zgoła inaczej niż Bloch, który przyszedł w wizytę spóźniony i w błocie, konstatując od progu: „Nie daję nigdy wpływać na siebie perturbacjom atmosferycznym ani umownym specyfikacjom czasu”.

Babka po rozsunięciu hotelowych zasłon, gdy „słońce już się rozsiadło na dachu, niby pobijacz wcześnie zaczynający pracę”, donosiła Marcelowi, która godzina, czy otwarto już piekarnię i czy warto się zrywać dla pogody. W pierwszym zdaniu „Uwięzionej” narrator po przebudzeniu, jeszcze z twarzą przy ścianie, nie musi spojrzeć za kotarę w oknach, by wiedzieć, jaka panuje pogoda. Informują go o tym odgłosy ulicy, „wedle tego, czy dochodziły mnie stępione i spaczone przez wilgoć, czy też drgające jak strzały w dźwięcznej i pustej przestrzeni przestronnego, mroźnego i czystego ranka; z hałasu pierwszego tramwaju zgadywałem, czy markoci się w dżdżu, czy też pomyka w błękit”. W „Uwięzionej” narrator rozmyśla o swoich „wewnętrznych osóbkach” i predylekcji losu do ironii. Zastanawia się, czy ostatnim, którego zobaczy za życia, nie będzie mały człowieczek oznajmiający pogodę, przy jego agonii zdejmujący kaptur z głowy i radujący się: „Och! nareszcie słońce”.

Cały asortyment zjawisk pogody staje się obszarem odniesienia, członem porównania – niekiedy iście rokokowego (określenie Eve Kosofsky Sedgwick z tytułowego eseju tomu „Weather in Proust”, wydanego dwa lata po śmierci amerykańskiej badaczki, zredagowanego przez Jonathana Goldberga) – w wielorako spiętrzonych zdaniach. Autor „W poszukiwaniu straconego czasu” kreśli słowa o mgle dającej się krajać jak ser, śmietankę do herbaty przyrównuje do cienia obłoczka, pisze o mglistych oparach ubiorów: „owe toalety nie były przygodną dekoracją dającą się zmienić do woli, ale ścisłą i poetycką realnością, jak realność pogody w danym dniu lub światło właściwe pewnej godzinie”. Myśl o śniadaniu u pani Swann z tomu „W cieniu zakwitających dziewcząt” porównana zostaje do odkrycia pięknej pogody: „mróz, słońce zimowe, było to niby preludium do jajek ze śmietaną, coś jakby patyna, różowy i świeży laserunek powlekający malowidła tajemniczej kaplicy, jaką było mieszkanie pani Swann”.

Pogoda – dodajmy jeszcze na torze marginesu – sprawiła, że mamy takiego Prousta po polsku, obok innych książek z imponującej biblioteki tłumaczeń Boya. Tadeusz Żeleński wspominał w „Znaszli ten kraj?...” o swoich dniach w Paryżu, wycieczkach do nadsekwańskich antykwariatów na świeżym powietrzu i poznawaniu języka francuskiego, gdy było zimno i mokro: „Kupowałem za parę groszy książkę na wybrzeżu, szedłem do domu i buch pod kołdrę. Ten etap mego romansu z Francją skończył się wtedy, jak większość romansów – w łóżku”.

Wszystkie przytoczenia z Prousta w przekładzie Tadeusza Żeleńskiego-Boya.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.