Kicz POGODY
fot. Joe Valtierra / Flickr CC

Kicz POGODY

Piotr Mirski/ Maciej Stasiowski

Kalki myślowe, związki frazeologiczne i skróty wizualne w niektórych filmach tworzą przesiąknięty kiczem atlas meteorologiczny

Jeszcze 3 minuty czytania

Pogoda jest pogodą jest pogodą jest pogodą. Pogoda to temat tak idealnie neutralny i nudny, że rozmowa o niej staje się kontemplacją banału, wstępem do zazen. W (pop)kulturze pogoda nie jest jednak tylko pogodą – bywa Pogodą lub nawet mającą boską proweniencję POGODĄ. Metafory też z czasem jednak stają się przeźroczyste. Tak jak pamiętamy, żeby na plażę zabrać okulary słoneczne i na czas burzy odłączyć laptop od prądu, tak też nauczyliśmy się odruchowo kojarzyć zjawiska pogodowe z określonymi emocjami i wartościami. Kalki myślowe, związki frazeologiczne i skróty wizualne nawarstwiają się w kolejnych dziełach, tworząc coś na kształt fantazmatycznego atlasu meteorologicznego.

Słońce
Wszyscy żyjemy w Imperium Słońca. Każdy pragnie znaleźć najlepsze „Miejsce pod słońcem”, wygrzewać się „Pod słońcem Toskanii” i być strzeżonym przez „Słoneczny patrol”. Powstańcy z „Kanału” Andrzeja Wajdy, przedzierając się przez mroczne trzewia Warszawy, marzą, by wreszcie wystawić głowy przez studzienkę i zaśpiewać razem z The Beatles: „Oto wschodzi słońce, oto wschodzi słońce/I mówię, że jest OK”. Nie bez powodu dzieci i twórcy kreskówek przedstawiają je jako uśmiechniętą buzię z rozchodzącymi się na boki strzałkami. Imperium Słońca nie jest jednak państwem demokratycznym. Tuż po mieszkańcach północnych regionów w najgorszym położeniu znajdują się wampiry, dla których naturalne światło jest niedostępną kochanką i bezlitosnym klawiszem. To za nim tęsknią najbardziej, gnijąc w mrokach nieśmiertelności, i to ono rozpuszcza ich skórę oraz wypala oczy. Nawet uroczy jak maskotki krwiopijcy ze „Zmierzchu” Stephenie Meyer muszą go unikać, ponieważ w jego promieniach ich skóra rozświetla się niczym kula dyskotekowa, demaskując ich przed porządnymi obywatelami.

Edward w pełnym słońcu

Chmury
Kiedy Kubuś Puchatek, najsłodszy miś w historii fikcji dziecięcej, patrzy w niebo, dostrzega w kształcie obłoków baryłki miodu. Kiedy robi to tytułowy bohater serialu animowanego „Niezwykłe przypadki Flapjacka”, delikatny chłopiec, mający za kompana psychotycznego pirata, widzi puchar lodów, który za sprawą nadchodzącej burzy zmienia się w ziejącego wściekłością rekina. Dla każdego coś (nie)miłego – chmury to meteorologiczny test Rorschacha. To, że ludzkość od lat uważa je za bramę do nadnaturalnego świata, świadczy o jej niepoprawnym marzycielstwie. W baśni o Jasiu i magicznej fasoli pośród chmur wznosi się kryjówka olbrzyma, gdzie ukryto przeróżne skarby; ponadto w masowej wyobraźni chmurami wybrukowane jest nie tylko niebo, ale i Niebo. Najbardziej dosłowny i kiczowaty wariant tej wizji to równocześnie koszmar architekta i marzenie cukiernika. Komunijne obrazki oraz takie filmy, jak „Wszystkie psy idą do nieba” Dona Blutha lub „Niebiosa mogą zaczekać” Bucka Henry'ego i Warrena Beatty'ego, pokazują zaświaty jako miejsce, gdzie przypominające watę cukrową obłoki są jedynym widzialnym fundamentem. Wizje tego rodzaju aż proszą się o dowcipną profanację. Z okazji skorzystali m.in. etatowi obrazoburcy Trey Parker i Matt Stone – w jednej ze scen pełnometrażowego „Miasteczka South Park” zza rajskich chmur wyglądają pobłogosławione silikonem pornoanielice.

Śnieg
Chociaż każdy płatek jest inny, to są dwa główne rodzaje śniegu: dobry i zły. Ten pierwszy to produkt, który sprzedają nam filmy świąteczne i sprzężony z nimi przemysł reklamowy, mający za cel udowodnienie estetycznej wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. W produkcjach pokroju „Kevina samego w domu” Chrisa Columbusa czy „Prezentu pod choinkę” Boba Clarka czysty i puchaty śnieg stanowi świetne dopełnienie dla zieleni choinek, złota zdobiących je łańcuchów i czerwieni stroju roboczego świętego Mikołaja. Spacyfikowany status takiego śniegu idealnie oddaje powracający w filmach i na kartkach z życzeniami kadr: białe punkty fruwające na tle czerni, którą okala obita światełkami i podświetlona dodatkowo blaskiem domowego ogniska rama okienna. Nie wszyscy jednak znajdują się po ciepłej stronie życia. Zły śnieg – ten naprawdę zimny, zmieniający ciało w kamień – to rekwizyt w służbie smutku i strachu. Pośród niego umiera handlująca zapałkami dziewczynka z baśni Hansa Christiana Andersena i eksterminowani przez zmiennokształtną bestię naukowcy z „Coś” Johna Carpentera. Gwarantuje też odpowiedni kolorystyczny kontrast dla rozbryzgów krwi. Wie o tym doskonale Quentin Tarantino, jeden z największych estetów przemocy współczesnego kina, który finałową potyczkę z pierwszej odsłony „Kill Bill” zainscenizował pośród somnambulicznie opadających z nieba płatków.

Śnieżny ogród w „Kill Bill”

Powódź
„(Fałszywi) bogowie deszczu z zapalniczkami” – śpiewa Derek W. Dick – podsuwają płomień pod czujnik i włączają zraszacze. Ulewa nie ustaje, a katartyczny deszcz z „Red Rain” Petera Gabriela wkrótce może zamienić się w biblijny potop. Jeżeli ta pogoda się utrzyma, również granice naszych społecznych tożsamości zostaną rozmyte („Here Comes the Flood). Powódź, także jako klęska żywiołowa, zepsuła pamiętne lato w Dolinie Muminków. Bohater oskarowej animacji Kunio Katō „Dom z małych kostek” nieustannie walczy z wodą, budując nowy dom na szczycie poprzedniego. Kiedy jej poziom podnosi się niebezpiecznie wysoko, wdowiec przeprowadza się na piętro, pozostawiając za sobą wspomnienia. Skoro życie wyszło z wody, skąd lęk przed powrotem do niej? Zarówno kronika fantastycznego kataklizmu, jakim jest „Zatonięcie Japonii” Sakyō Komatsu, jak i symboliczny pejzaż świata po powodzi, zawarty w „Jaju anioła” Mamoru Oshiego, każą nam wyobrażać sobie przyszłość bez stałego gruntu pod stopami. Zazwyczaj mniej awanturniczą od przeróbki „Mad Maxa” w postaci „Wodnego świata” Kevina Reynoldsa; filmu, który poszedł na dno szybciej niż zbudowane do niego dekoracje. Nim przeistoczymy się w homo amfibius, wolelibyśmy, by w naszym uporządkowanym życiu tamy nie przebrały.

Mgła
We wszechświecie trudno o gęstszą substancję od londyńskiej mgły, zmorę wiktoriańskich powieści grozy. Ani sztylety, ani wrzaski mordowanych nie są w stanie przeszyć jej tajemniczej aury. Powodem jest ograniczona widoczność. Skoro nie widać tego, co przed nami, trzeba cofnąć się we wspomnienia. W rosyjskim kinie mgła materializuje niepamięć, w którą odchodzą carskie rody i bywalcy Pałacu Zimowego z „Rosyjskiej arki” Aleksandra Sokurowa. Grecka mgła także jest jak mleko przesłaniające nam okrucieństwa historii. W „Spojrzeniu Odyseusza” Theo Angelopoulosa bohater trafia do Sarajewa, gdzie spotyka przyjaciela; gubi go z oczu, kiedy ten spotyka się z rodziną i wspólnie z nią zatapia się we mgle. Słychać krzyki, potem strzały. Już ich nie ma, ale przez mgłę przemoc dotarła tylko do naszych uszu. Blur building, czyli „nieostry budynek” architektów z Diller+Renfro, zaprezentowany na wystawie Expo 2002, zachęcał zwiedzających do błądzenia w jego przestrzeni. Jego efemeryczna postać uzależniona była od zmian pogody, wilgotności powietrza, konsystencji tworzącej jego „skórę” pary wodnej. W „Cieniach we mgle” Woody’ego Allena ukrywał się morderca. U Diller i Scofidio mgła stawała się medium, mającym chronić typowego mieszkańca. Także tego, który żyć chce nie tylko we wspomnieniach.

Cisza przed burzą
Spokój przed burzą, a raczej niepokój ją poprzedzający, odczuwa się podskórnie. Muzyka The Comsat Angels, postpunkowego kwartetu z Sheffield, pełna jest wzbudzeń we wzmacniaczach  – prób udźwiękowienia tego przedłużającego się oczekiwania na pierwszy gitarowy grzmot. Inaczej efekt ten osiągają dronowo-metalowe kapele Earth i Sunn O))), bądź Kalifornijczycy z Djam Karet, którzy na „Suspension and Displacement” zawarli 70 minut najczystszego, wydestylowanego niepokoju. W przedstawianiu interwału pomiędzy ekstremalnymi stanami specjalizował się także William Turner – „malarz żywiołów”. Również w pierwszej części „Lata” z „Czterech pór roku” Antonia Vivaldiego, zanim pojawi się nieustępliwe presto skrzypiec, wyczuwa się nadchodzącą grozę, przeganiającą upalny leniwy dzień. Słowa nie pozostają bezsilne. Catherine L. Moore i Henry Kuttner odmalowali nastrój sierpniowego zastoju w opowiadaniu „Czas winobrania”. Nieznani przybysze o dziwnych strojach, obyczajach i bagażach zaczynają ściągać do małego miasteczka. Turyści… nie do końca. Wkrótce wydarzy się w tym miejscu coś doniosłego, jednak myśli czytelnika nie wybiegają aż tak daleko, a koncentrują się na opisach niezwykłych akcesoriów. Nic nie uprzedzi pierwszego taktu skrzypiec z Vivaldiego, ale i w upiornej ciszy nie zatrzymamy się na długo.

 

Huragan/Tornado
„Jesteś niczym huragan” – śpiewa Neil Young o swojej muzie, żywiole („Like a Hurricane). Ale „[t]o tornado Cię kocha” – odpowiada 32 lata później Neko Case w otwierającym album „Middle Cyclone” utworze. Huragany nazywa się imionami kobiet, jednak to tornada kojarzone są z wywracaniem zastanego porządku. Niezależnie, czy będzie to przeniesienie nastolatki z zapyziałej farmy do Szmaragdowego Grodu, czy też odarcie podróżników z przyrządów nawigacyjnych, poczucia czasu i przestrzeni – naturalną reakcją na „gniew bogów” jest znalezienie schronienia. Wyczekiwanie to bywa czasochłonne. W „Key Largo”, klaustrofobicznym dreszczowcu Johna Hustona, tropikalny sztorm uniemożliwia gościom hotelowym opuszczenie tytułowego cypla, zaś trzymającej ich na muszce szajce gangsterów – zapanowanie nad sytuacją. Czterdzieści lat później z oprawcy tornado zmienia się w ofiarę. „Twister” Jana De Bonta to niemal reinterpretacja „Moby Dicka”, w której „białość wieloryba” zastąpił spokój oka cyklonu. Kiedy w 2005 roku huragan Katrina zniszczył kolebkę jazzu, Nowy Orlean, w mieście powstawać zaczęła muzyczna scena free improvisation. W dokumencie „Liquid Land” Michelle Ettlin usłyszymy więc spontaniczną grę, odzwierciedlającą tę traumę. Muzyka to przecież gwałtowne zmiany ciśnienia i ukierunkowane strumienie powietrza, a zatem pierwsze oznaki…

„Twister” Jana De Bonta

Burza
Widząc szczątki wyrzuconego na brzeg statku Prospera, kojarzymy szekspirowską „Burzę”. Zjawiska wokół nas odczytujemy zawsze poprzez kulturę, jednak zanim nauczyliśmy się zliczać sekundy pomiędzy błyskiem a grzmotem, modliliśmy się o przywrócenie spokoju. Powiązania te uchwyciła Jennifer Baichwal w dokumencie „Act of God”. Reżyserka śledzi wątek opowiadania Paula Austera, dedykowanego rażonemu piorunem koledze, wątek meksykańskich zabobonów wiążących zjawisko z „boską interwencją”, a także eksperymentów z rejestracją wyładowań elektrycznych w  mózgu. Przypomnijmy sobie odcinek „Z archiwum X”, w którym wielokrotnie trafiony piorunem mężczyzna potrafił siłą woli zmieniać światła na skrzyżowaniu. Eksperymenty z przesyłaniem energii elektrycznej prowadził także Nikola Tesla, jednak to dzięki fantastyczno-naukowej pulpiefilmom pokroju „Błyskawicznej śmierci”błyskawica kojarzyć się nam będzie z przyczajonym w chmurach snajperem bądź z kluczem otwierającym przejście do innego wymiaru. Czy takiego właśnie portalu wygląda nastolatek z okładki „Power Windows” grupy Rush? Otoczony sprzętami elektrycznymi, zamienia się w widza spektaklu świateł i dźwięku. Jak widać, próby wybrnięcia z kulturowych kontekstów spełzły na niczym. Jednak nawet Kaliban, stwór, który wyrwał się (przynajmniej na chwilę) pod władzy Prospera, bać się musiał piorunów.

 

Tęcza
A po burzy na niebie wykwita tęcza. Tęcza, czyli happy end. Nawet nie kropka nad „i”, tylko wieńczący ostatnią literę powieści turbokolorowy zawijas. W przeboju „Rainbow Connection” z „The Muppet Movie” Jamesa Frawleya Kermit na początku oznajmia bluźnierczo, że tęcze są iluzją, ale później przyznaje, że on sam marzy o tytułowym połączeniu, które ma prowadzić do nieokreślonego, ale tym bardziej pożądanego „czegoś więcej” – jeśli nie garnca ze złotem, to przynajmniej stanu szczęścia. W „Over the Rainbow” z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz” Victora Fleminga Dorotka fantazjuje o znajdującym się po drugiej stronie tęczy kraju, gdzie ptaki fruwają wysoko na niebie, spełniają się sny i znikają wszystkie problemy – o utopii, nowym wspaniałym świecie, Edenie. Nagrana przez IIsraela Kamakawiwoʻole wersja tego hitu gładko przelewa się w cover opowiadającego o już ziszczonym raju „What a Wonderful World”. Tęcze są tak magiczne i poetyckie, że aż banalne – zupełnie jakby wymyślili je spece od reklamy. Jeśli Bóg naprawdę zawiesił jedną na niebie po skończonym potopie, to jest największym tandeciarzem w dziejach wszechświata.