Funeralny kołnierzyk
O Jezu, mały Jezu! Wzniosłem cię na szczyty!
Baudelaire
W tym wierszu Papeteria usycha za Tuszem,
cienie chciałyby porwać płomień do fokstrota,
za graniastym bulajem nadrzeczne kamienie
nie czują tyłków praczek, brzeg od nich się cofa.
W tej historii notatka zamieniona w krypę –
bez masztów, steru, kotwic – jednoosobową,
kurs obrała na wczoraj, bo jutro nie tęskni,
pragnie bitem przełamać trzy greckie porządki.
W tym miejscu nie ominiesz maelstromów jutra,
zupełnie jak Debora z książki Rollo Maya,
pogubimy idee, zanikniemy w sobie
oszołomieni szumem maszyny, skanując
kreskowe kody dłoni, drżąc przed strofą kata.
W pawich piórkach wisimy nad miastem,
któremu za kołnierz spada słońce ostatnie.
Sezon w okolicy
Heliakalny przedświt przychodzi na [palcach,
w oknach przyłapuje podglądaczy śniących o biustach.
Poranek. Co dalej? Dalej jest południe,
poobiednie wyprawy nad strumień.
Tamtejszy śmiech dzieci pod nadzorem słońca,
tamtejszy sierpień wyginający jak blachę
powietrze iskrzące plemnikami światła.
Południe. Co dalej? Wrześniowe
boreasze
rozchełstają wiatrówkę, włosów resztki rzucą
ku chwale eonów, na paszę świniom czasu.
To syn migocącego Astrajosa i przejrzystej Eos
pszczoły przegania od pucharów
lip wzdłuż starej polnej drogi przekwitłych
z falstartem.
Na oponach zbyt wąskich i zbyt przetartych
wjeżdżam w popołudniowy landscape.
Coś jakby malował go sam Matisee.
Chociaż nie klęczę i nie mam rąk złożonych,
wypowiadam modlitwę, już po ciemku.
Nie kończ się wrześniu oplątany babim latem,
twoje pająki w perłowych chmurach
szukają schronienia.
Są Morgany fata,
są tony zielska i jest szary kryształ.
Igła po raz drugi zjechała z winylu,
stara szkoła odeszła.
Kryształ woła, a u bram niebieska psiarnia.
Chłopaczki czują zew weekendu. Pocięci
laserami w galaktyce Techno,
chcą zmartwychwstawać w ogrodzie,
który był pustynią,
chcą się epicko rozjebać o ścianę świtu
na pustyni, która była ogrodem.
Chcą stanąć obok siebie na dancefloorze.
Tak po prostu. Po ludzku. Się skończyć.
Bracia z loży strzegącej Grala Ekstazy.
Później wrócą nieszczęśliwi, a uśmiechnięci,
szarzy, biali, przezroczyści,
na proste peryferia lub w zwichnięte centra.
I znów trzeba będzie przywykać do ciała.
O świcie cały świat przysiądzie na barkach,
na co z barku wyciągną butelkę ze statkiem
pod banderolą stanu nieważności -
ranni powstańcy tuż przed egzekucją
snu.
Liberyjscy chłopcy
Po meczu uśmiechnięci pozują do fotki,
jedynie piłce nie jest do śmiechu.
Marcin Ostrychacz – ur. 1983 w Białymstoku. Dzieciństwo i młodość spędził w Hajnówce. Studia ukończył w Białymstoku, a po nich udał się do Poznania,
gdzie obecnie mieszka. Publikował w „Instynkcie”, „artPAPIERZE”, „Helikopterze”
i „Ricie Baum”. Laureat tegorocznej nagrody im. Klemensa Janickiego.