O powstawaniu gatunków
fot. Piet Janssens / Third World Bunfight

O powstawaniu gatunków

Michał Centkowski

„Exhibit B” to performatywna wystawa, która wstrząsnęła Festiwalem w Awinionie i była jednym z najmocniejszych momentów wrocławskiego Dialogu

Jeszcze 2 minuty czytania

W procedurze karnej czy procesie sądowym exhibit oznacza fizyczny dowód w sprawie albo dokument przedstawiany sądowi lub ławie przysięgłych. Oskarżonym jest w tym procesie człowiek. Biały Europejczyk, zdobywca. Projekt autorstwa Bretta Baileya, założyciela Third World Bunfight, jest wstrząsającym studium trwającego przez wieki holokaustu ludności afrykańskiej, bestialstwa oraz wyzysku, na którym ufundowaliśmy naszą Belle Époque.

Instalację umieszczono w poprzemysłowej przestrzeni starego browaru. Z przestronnej i gwarnej kawiarni niewielkimi grupami wkraczamy w strefę ciszy. Wchodząc do małego pomieszczenia, dostajemy kartkę z numerem. W milczeniu, jak w poczekalni, zasiadamy na krzesłach. I czekamy. Czekamy na swoją kolej. Jest ciemno, wilgotno i chłodno. Ta klaustrofobiczna przestrzeń przywodzi na myśl czyściec, albo raczej przedsionek piekła. Jesteśmy uwięzieni niczym w klatce, zredukowani do numeru, który otrzymaliśmy wchodząc. Na chwilę naszym udziałem staje się los zniewolonych.

„Exhibit B”, reż. Brett Bailey. Third World Bunfight (RPA) 
premiera 2010. Pokaz w ramach Dialog Festival we Wrocławiu 
październik 2013
Kobieta stojąca przy złowieszczych metalowych drzwiach nieśpiesznie wyczytuje kolejne, przypadkowo wylosowane numery. Wywołani mogą wejść w ciemność spowijającą przestrzeń za malutkimi drzwiami, które z głośnym szczękiem zamykają się za każdym kolejnym „szczęśliwym numerem”. Przed wejściem, na ścianie umieszczono napis w języku polskim i angielskim: Nie śpiesz się, poświęć każdej części wystawy tyle czasu, ile potrzebujesz... A jednak, podobnie jak większość uczestników, wyszedłem szybko. To, co zobaczyłem, było nie do zniesienia.

W ciemnej przestrzeni poprzemysłowych tuneli, korytarzy i hal ustawione są stanowiska-instalacje. Proste, choć estetycznie wysmakowane, co jeszcze bardziej potęguje grozę, składają się z kilku elementów. Meble, broń, mundury, sprzęty domowe... i ludzie. Żywi ludzie – artyści zaproszeni przez Baileya do udziału w projekcie. Łączy ich kolor skóry, są czarni. Zbieracz kauczuku, mieszkanka Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej, wiedeński dworzanin, nielegalny imigrant, uchodźca. Zebrani jak etnograficzne trofea. Wędrujemy przez mroczne zakamarki historii cywilizacji białego człowieka. Przy akompaniamencie Schuberta i afrykańskich pieśni żałobnych podążamy szlakiem ohydnych zbrodni dokonywanych w imię najwznioślejszych wartości naszej cywilizacji. Skonfrontowani zostajemy ze wstydliwie skrywanymi, prymitywnymi instynktami, które stały się przyczyną cierpienia milionów, a których nigdy ostatecznie się nie wyzbyliśmy.

fot. Piet Janssens / Third World Bunfight

Przyjaciel i powiernik Cesarzowej, członek dworu austriackiego, filozof w wytwornej dworskiej szacie i w peruce, leży wygodnie rozparty na eleganckim szezlongu. Niczym nie różni się od elit oświeceniowej Europy. Poza tym, że po śmierci, jak informuje napis, został wypchany i wystawiony przez ów oświecony dwór austriacki w Muzeum Osobliwości. „Odrębne ścieżki rozwoju” głosi napis na klatce, która oddziela nas od młodej, skromnie ubranej kobiety. Tak jak odrębne/osobne miejsca w autobusach są pokrętną próbą usprawiedliwienia koncepcji segregacji rasowej. Jednak ze zgrozą dostrzegam, że apartheid i tak jest w tej opowieści najłagodniejszą egzemplifikacją „polityki rasowej”. Kobieta siedzi pochylona nad wiadrem, wokół leżą stosy ludzkich czaszek. Jedną z nich mieszkanka Niemieckiej Południowo-Zachodniej Afryki trzyma w ręku. W wyniku procesu „cywilizowania tubylców”, jak eufemistycznie określano proces niczym nieskrępowanej eksploatacji Czarnego Lądu, śmierć poniosły setki tysięcy ludzi. Świat opowiedziany metaforą handlową nie pozwolił, by ta ofiara poszła na marne. Wykorzystano każdy dostępny surowiec. Odcięte głowy tysięcy zabitych mężczyzn z plemienia Herero ich matki, żony, siostry i córki gotowały, a potem kawałkiem szkła obierały z mięsa i skóry. Tak „opracowane” czaszki wracały do ojczyzny Schillera i Goethego oraz muzeów historii naturalnej całego kontynentu, gdzie „naukowcy”, tacy jak dr Fisher, mierzyli je i ważyli, próbując dowieść słuszności teorii rasowej wyższości, najpierw rasy kaukaskiej, a później teutońskiej. Działo się to na długo zanim w Niemczech do władzy doszedł narodowy socjalizm, któremu właśnie te eksperymenty posłużyły do opracowania podstaw koncepcji ostatecznego rozwiązania.

Gdzie indziej mężczyzna z przestrzeloną głową trzyma w ręku odciętą dłoń, obok usypano stos podobnych dłoni. To odrąbane ręce tych Kongijczyków, którzy nie byli w stanie uzbierać  morderczej dziennej normy kauczuku. Tego kauczuku, na którym romantyczny władca Leopold II, z zamiłowania podróżnik, fundował dobrobyt belgijskiej monarchii. Jego wielka przygoda z „humanizacją” Konga pochłonęła życie od 4 do 8 milionów ludzi. Dorównując liczbie ofiar II wojny światowej.

Kolejny „obiekt” to czarnoskóra tancerka Sara, cierpiąca z powodu wady postawy, po śmierci wypchana i wystawiona na widok publiczny w Muzeum Historii Naturalnej, gdzie jeszcze długo po II wojnie światowej pozowała dumnie niczym posąg na wysokim postumencie. Jak to możliwe? Całkiem niedawno, gdy człowiek lądował na Księżycu, w cieniu wieży Eiffla wciąż wystawiano wypchane ciało kobiety, opisywanej jako brakujące ogniwo ewolucji i najlepsza egzemplifikacja bliskiego związki ras niskich z małpą.

 

Elegancka sypialnia niemieckiego oficera – pełna fotografii, obrazów, pamiątek licznych podbojów. Wśród nich ciemnoskóra kobieta przykuta łańcuchem do łóżka, siedząca na nim tyłem do zwiedzających. Pozbawiona wyrazu twarz odbija się w zawieszonym na ścianie lusterku. Całości dopełnia opis sposobu, w jaki biali panowie obchodzili się ze swą czarną służbą, jak karano próby ucieczki czy jakiekolwiek nieposłuszeństwo. Jest w tym niemal malarskim kadrze coś wstydliwie perwersyjnego.

Dalej trzy wielkie pudła, z których wystają jedynie głowy. To chór z gabinetu osobliwości, dzieła wspomnianego niemieckiego eugenika, doktora Fishera. Składa się on z głów nambijskich „tubylców”, wyśpiewujących żałobne pieśni plemienne. Po zakończonym „występie” niektórzy wyciągają aparaty i fotografują, część „zwiedzających” zaczyna klaskać. Umykam czym prędzej.

Pośród wszystkich tych opowieści najbardziej wstrząsają miejsca, w których napotykamy bohaterów współczesnych. Czekają w kolejce na swój szczęśliwy numer, na swoje miejsce w „kryształowym pałacu”. Ich dane osobowe wypełniają szczelnie rubryki formularzy urzędów imigracyjnych. Jeden z ostatnich „eksponatów”: rząd lotniczych foteli, na jednym z nich młody mężczyzna z pętlą na szyi i taśmą klejącą skrępowanymi stopami i dłońmi. Na tabliczce czytamy, ilu podobnych pasażerów zginęło, i wciąż ginie, we Francji, Niemczech czy Wielkiej Brytanii, uduszonych przez strażników granicznych na europejskich lotniskach, na progu zazdrośnie przez nas strzeżonej krainy dobrobytu, ostatecznie ufundowanej na ich niewoli oraz cierpieniu. Na myśl przychodzą niedawne doniesienia o morskiej katastrofie u wybrzeża Włoch.

Dopiero u kresu wędrówki zdobywam się na przyjrzenie się jednemu z bezdusznie sklasyfikowanych imigrantów. I wtedy dostrzegam niemal prowokacyjne spojrzenie „eksponatów”. Przyglądają się nam wnikliwie i z zaciekawieniem. Nawiązują kontakt wzrokowy z każdym kolejnym „zwiedzającym”, odprowadzają go wzrokiem. Wszystko staje się jasne. Cały ten dyskomfort, niepokój i lęk, poczucie wstydu, uczucie zamknięcia, niewoli, dezorientacja i niepewność towarzyszące mi od samego początku biorą się stąd, że to nie my jesteśmy widzami. To nie czarni artyści grają swoich przodków. To my, współcześni Europejczycy, odgrywamy tamtych wstrętnych paryżan i berlińczyków, mieszczan sycących się poczuciem własnej wyższości. Jesteśmy – w prostej linii – spadkobiercami epoki kolonialnej. „Exhibit B” to nasza kara.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.