Führer w Operze Leśnej

Führer w Operze Leśnej

Paweł Huelle

„Tamtego dnia w całym mieście szum słów, dźwięków, okrzyków, wrzasków, klaksonów, komunikatów wzbierał jak rzeka, niczym uwertura do «Tannhäusera»” – przedpremierowy fragment powieści Pawła Huellego

Jeszcze 4 minuty czytania

Nie umiała o tym mówić inaczej niż – ten dziwny „Tannhäuser”. Albo – tamto pamiętne przedstawienie. Cóż obchodziła wtedy mnie obsada? Wielki dyrygent Karl Elmendorff, który przyjechał z Bayreuth? Ogromna rozsuwana kurtyna, pleciona z bukowych liści przez setki niemieckich dziewcząt, dziesiątki godzin, dniem i nocą przez trzy doby poprzedzające spektakl? Wszystko to przepływało mimo uszu, nie zajmując w mojej pamięci szczególnego miejsca. Jedno tylko słowo z tamtego dnia, 3 sierpnia trzydziestego trzeciego roku, to jedno słowo, które doprowadziło gdańskich Niemców do szaleństwa, a w ustach pani Grety brzmiało dość specyficznie, by nie powiedzieć: pogardliwie, to jedno słowo zapamiętałem doskonale: Führer. Tak, bowiem Führer wyprzedził Ernesta Teodora o jeden krok, o jeden sezon w Waldoperze, a potem wyprzedzał już zawsze o dwa albo nawet trzy kroki, i już nie tylko samego Ernesta Teodora z jego pracowicie odtwarzaną partyturą „Szczurołapa”, Führer wyprzedzał Niemców, wyprzedzał Anglię, wyprzedzał Francję, Czechosłowację, ba, całą Europę i tak jak zepsuł plany Ernesta Teodora, zniweczył plany całej Europy, choć wówczas – w trzydziestym trzecim roku – niewielu zdawało sobie z tego sprawę.

– Nie on – zaczęła opowieść pani Greta – mój mąż, kiedy w styczniu tamtego roku Hindenburg powierzył Hitlerowi tekę kanclerza, kiedy Hitler natychmiast stał się Führerem, mój mąż Ernest Teodor powiedział przy kolacji, gdy tylko wyłączyliśmy radio: „Ten człowiek to katastrofa”. Bernatka zebrała ze stołu, ja poszłam czytać do sypialni, a on, przy fortepianie, przegrywał
te partie „Szczurołapa”, które dopisywał w brakujących częściach. Szczególnie ciężko mu szło z chórem mieszczan, którzy nie chcieli zgodzić się na dyktat kanonika Deliusa.

Słuchałem, jak duchowny żądał, aby podejrzane konszachty zacnych mieszczan Hameln ze szczurami w coroczną noc Walpurgii uniemożliwić. Wzmocniona straż miejska miała trzymać warty, aby nikt nie opuszczał bram. Tak też się stało. Ale mieszczanie byli wściekli. Odkąd nikt nie składał nocnej daniny w lesie, odkąd nikt nie otrzymywał za to błyszczącej monety, interesy szły coraz gorzej. Wezwany na posiedzenie rady kanonik Delius nie ustępował. „Konszachty z mroczną i szatańską siłą – mówił – nie wyjdą nam na dobre. Nigdy”. Muzyczny dialog kanonika z rajcami trwał kilka minut. Po stronie chóru przewodził mu burmistrz Rhode. Aż do zabójstwa kanonika, gdy ten – wychodząc z ratusza, porwany przez pachołków, wrzucony został do studni w rynku miasta Hameln.

Z pochodniami w dłoniach, uniesieni radością, mieszczanie śpiewali pieśń wyzwolenia. To był ten wielki chór. Nikt, nawet Kościół, nie będzie im dyktował, co mają czynić, aby ich żonom, dzieciom i wnukom nie doskwierała bieda. Bo bieda jest najgorsza. Nie do zniesienia. Przygina karku wszystkim, tak ciurom, jak bogatym. Bieda jest pogardą losu. Bieda to nicość. To właśnie bieda jest diabelska, nie sytość przy kominku, gdy dla familii starczy wszystkiego, ile się zapragnie, ile komu trzeba. Polewki, mięsiwa, chleba, napitku i radości.

Niezwykłe to było: pani Greta od fortepianu, na którym odgrywała scenę chóralną skomponowaną przez Ernesta Teodora, dopowiadała treść, nie śpiewem, ale rodzajem recytacji. Nagle przerwała, nie dochodząc do końca.
– Czy ty wiesz, co działo się w mieście tamtego dnia?

Już bez akompaniamentu jej słowa płynęły jak muzyka. Bo, rzeczywiście, tamtego dnia, 3 sierpnia trzydziestego trzeciego roku, w całym mieście szum słów, dźwięków, okrzyków, wrzasków, klaksonów, komunikatów wzbierał jak rzeka, niczym uwertura do „Tannhäusera” – coraz wyżej i wyżej, i jeszcze wyżej, jednym, nieustannym motywem, mistrzowsko przetwarzanym, aż
do wiadomego finału.

„Śpiewaj ogrody”

Misternie skonstruowana powieść o nieistniejącym już wielokulturowym świecie, w którym przenikały się różne tradycje i nacje. O Wolnym Mieście Gdańsku i tajemniczej operze Wagnera, która zmieniła życie pewnego kompozytora i jego żony. O fleciście z Hameln i przemarszu szczurów, które w posępnej ciszy wędrują ulicami Gdańska. O muzyce w cieniu Hitlera, literaturze w cieniu zbrodni, miłości w cieniu wojny i o niezwykłej przyjaźni małego chłopca ze starą Gretą.

Więc tamta uwertura zaczęła się od rana, kiedy radio gdańskie podało informację: na premierę „Tannhäusera” przybędzie Führer, wprawdzie incognito, nie jako kanclerz Rzeszy, lecz jako osoba
prywatna, ale to tylko z powodu bezczelnego weta Polaków i komisarza Ligi Narodów, którzy – jak doskonale wiadomo – byli twórcami Wolnego Miasta Gdańska. Oderwanego od ojczyzny korytarzem i traktatem. Miasta Gdańska odwiecznie i pradawnie niemieckiego, hanzeatyckiego, udręczonego Wersalem i wojną celną z Polaczkami. Führer wyląduje na lotnisku Zaspa, ze względów bezpieczeństwa godziny podać nie możemy, Führer zatrzyma się w hotelu, którego nazwy – również ze względów bezpieczeństwa – podać nie możemy, ale to, co możemy, to zapewnić naszych drogich słuchaczy, że Führer przybywa tu specjalnie na sopocką premierę „Tannhäusera”, ponieważ nikt tak jak Führer nie kocha Wagnerowskich oper, nikt tak jak Führer nie jest ich dogłębnym znawcą, nikt tak jak Führer nie rozumie, jaką rolę odgrywa wielka niemiecka sztuka na oderwanym od ojczyzny Wschodzie.

Miasto popadło w stan gorączki. Przed małym budynkiem dworca lotniczego na Zaspie zaczęły się gromadzić tłumy. Kiedy kursowy dornier z Berlina wylądował na pasie planowo o godzinie
jedenastej trzydzieści dwie, kilka tysięcy ludzi, oczekując Führera z chorągiewkami nowej wiary, wydało z siebie wielokrotny okrzyk powitania. Ale Führera nie było pośród wysiadających z samolotu pasażerów. Tłum musiał się podzielić, co nie było łatwe, ponieważ nowe, podawane z ust do ust informacje były sprzeczne.

Führer przybędzie pociągiem – szeptano – ale gdzie skończy podróż? Jeśli w Sopocie, to trzeba go witać właśnie tam. A jeśli minie Sopot i wysiądzie na Dworcu Głównym w Gdańsku? Tak, raczej w Gdańsku niż Sopocie, ostatecznie Gdańsk historycznie jest ważniejszy, Sopot to tylko kurort, przybudówka Gdańska, więc?

No, ale z drugiej strony Sopot to przecież takie drugie Bayreuth, Bayreuth Północy i przecież Führer, jeśli przybywa na „Tannhäuser”, to tam przybywa, nie gdzie indziej, więc? Więc tu i tam – na dworcach kolejowych Sopotu i Gdańska – zbierał się nieprzebrany tłum, ale z berlińskiego pociągu, którego wagony o kolorze brązowego koniaku pamiętały szczęśliwe czasy bałtyckich ekspresów letnich z późnej epoki kajzera, Führer również nie wysiadł. Podobno jednak ktoś go widział na Długim Targu w Gdańsku przed Dworem Artusa. Ktoś inny na tarasie sopockiego Casino Hotel.

Radio podawało sprzeczne informacje, dziennikarze zaś prześcigali się w krótkich rozmowach z prostymi ludźmi pracy, którzy chcieli pójść na przedstawienie „Tannhäusera” z Führerem jako głównym wykonawcą i aktorem. Chcieli wytchnienia i zbawienia. Natchnienia w swoim ciężkim niemieckim losie oderwanego od ojczyzny miasta. O godzinie piętnastej trzydzieści, po serwisie informacyjnym, w którym zdecydowana większość informacji dotyczyła Führera, przed mikrofonem gdańskiego radia, ze studia i na żywo wystąpił Hermann Merz. Superintendent Opery Leśnej w Sopocie swoim miłym, ciepłym, łagodnym głosem zapewnił, że jeśli Führer pojawi się na widowni, będzie to największe wydarzenie w dotychczasowej historii tej wyjątkowej – w skali światowej – sceny. Superintendent Hermann Merz ani nie potwierdził, ani też zaprzeczył obecności Führera w mieście. Powiedział jednak, że nadchodzące wydarzenia rzucają swój cień i że warto, aby naród niemiecki w Wolnym Mieście Gdańsku zechciał to sobie przemyśleć, słuchając nieśmiertelnej muzyki Ryszarda Wagnera.

Popołudniem, przed spektaklem, sierpniowe niebo zaczęło się chmurzyć i obawa, że gwałtowna burza przerwie przedstawienie lub w ogóle do niego nie dopuści, ta obawa zmroziła dziesiątki tysięcy bijących przyspieszonym rytmem serc, ale opatrzność – jak grzmiał spiker gdańskiego radia – ostatecznie była jednak po stronie Führera: kwadrans po godzinie osiemnastej ciemne chmury odpłynęły nad zatokę i zniknęły gdzieś nad polskim klifem, a całodniowy upał odświeżyła wieczorna przyjemna bryza, jak gdyby specjalnie przysłana dla Führera. A jednak burza się rozpętała, tyle że innego rodzaju. Biletów – jak zwykle na otwarcie festiwalu – sprzedano siedem tysięcy. Tylu widzów mieściło się w leśnym amfiteatrze. Ale ze wszystkich odległych dzielnic – pociągami, samochodami, dorożkami, motocyklami, autobusami, taksówkami, rowerami, ba, nawet pieszo – ściągnęło trzykroć tyle ludzi. Na skrzyżowaniu, tam gdzie ulicę Sopocką przecina wylot leśnej drogi wiodącej do amfiteatru, nawet wzmocniony oddział Schupo nie zapanował nad chaosem. Dwa sczepione w zderzeniu czołowym samochody (ten ze zmiażdżoną chłodnicą dymił, jakby się zapalił) dodatkowo utrudniały sytuację. Ryczały klaksony, strzelały baty dorożkarzy, motocykliści, dodając gazu przy ruszaniu, zwiększali ten harmider, w środku którego rozbrzmiewały bezskuteczne i zupełnie ignorowane przez kierowców i pieszych wrzaskliwe rozkazy oficera Schupo. Był to jednak dopiero początek burzy. Niczym pomruki krążącego daleko żywiołu, który nie może się zdecydować, raz podchodząc do celu, raz się od niego oddalając. Żywioł powrócił pod wielkie drewniane wrota amfiteatru, które jak zamkowa brama, już prawie u szczytu wzgórza, strzegły wejścia do świątyni germańskiej sztuki. Pięciu kontrolerów przy pięciu bramkach przez jakiś czas wytrzymywało ten napór, ale gdy starszy bileter Pokriefke krzyknął, że nic z tego, kto nie posiada biletu, ten nie wejdzie, żywioł się rozszalał. Najpierw zażądano rozwiązań nadzwyczajnych w nadzwyczajnej sytuacji. Następnie żywioł zaatakował wszystkich pięć bramek biletowych, sforsował je, wyłamał i omal nie tratując starszego biletera Pokriefke, ruszył do amfiteatru, zajmując miejsca siedzące jak popadnie. Ileż trzeba było wysiłku, finezji oraz roztropności, ileż inteligencji wymagało to od służb porządkowych – zbyt szczupłych na tę okazję – by wszystkich gapowiczów w porę usunąć i odprowadzić tam, gdzie za rzędami ławek wyrastały dwustuletnie buki, stupięćdziesięcioletnie jodły i co najmniej stuletnie sosny. Nie obyło się, rzecz jasna, bez drobnych awantur, sprzeczek, wybuchów histerii i przepychanek.

– Mieliśmy z Ernestem Teodorem – ciągnęła pani Greta – jak zawsze bilety w siódmym rzędzie. Był najlepszy i dla słuchania, i widoku. Ale nasze miejsca, kiedy w końcu przepchaliśmy się przez ten tłum, okazały się zajęte. Trzeba było długo czekać na porządkowego, by je wreszcie, po okazaniu biletów, zająć. No i co usłyszeliśmy, to usłyszeliśmy.

– Jak Führer zrobi tu porządki – powiedziała nam jakaś młoda kobieta – to takie grube fisze jak wy wymiecie. Już dosyć waszych rządów! – Ernest Teodor chciał wracać do domu. Natychmiast.
– Pamiętasz, co o „Tannhäuserze” mówiła Klara Schumann? – szepnął mi do ucha.
Nie pamiętałam.
– Że w tej operze kompozytor bije swój własny rekord obrzydliwej pychy. Pani Klara miała na myśli oczywiście muzykę. Wyłącznie muzykę.
– Zostańmy – powiedziałam – skoro już zapłaciliśmy za bilety.
– Oczywiście – odparł – ale może ci przypomnę, co o dziełach
Wagnera sądził Tołstoj?
– Przypomnij – zgodziłam się.
– Parę ładnych taktów. A potem teatr kukiełkowy dla niezbyt rozgarniętych dzieci, który powyżej siódmego roku życia jest już zbyt żałosny. Wszyscy udają zachwyt, ale tylko udają. Tylu udających naraz!
Odpowiedziałam, że to nie do końca prawda. W „Tannhäuserze” jest przecież niejeden wspaniały takt. Wagner męczy okropnie w recytatywach, czasem w rozwlekłych ariach, ale w chórach
i scenach zbiorowych bywa wspaniały i porywający.
– Tak – powiedział – zaraz obejrzymy porywającą scenę. A właściwie – dodał – wszyscy zostaniemy porwani.
Był kwadrans po dziewiętnastej. Spóźnienie niebywałe jak na Operę Leśną, której superintendent Hermann Merz dbał o wszystko, ale nade wszystko o punktualność. Karl Elmendorff
trzymał już batutę w dłoni, ale ten wieczór to nie był wieczór w Bayreuth, to nie był wieczór w Berlinie, to nie był wieczór w drezdeńskim Gewandhausie, ponieważ był to wieczór w Operze Leśnej w Sopocie, na który Führer miał przybyć osobiście, po raz pierwszy do oderwanej od ojczyzny cząstki wielkich Niemiec. Co chwila od strony bramy wjazdowej, gdzie stało wielu bez biletów, wznosiła się rosnąca, potężna fala okrzyków – Heil, Heil, Heil! Wstawało z ławek kilka tysięcy ludzi, wstawała w tunelu orkiestra, dyrygent Elmendorff nie mógł wstać, ponieważ stał przy pulpicie już od kwadransa, ale odwracał wzrok w kierunku asystenta Schulza, który miał dać dyskretny znak na przybycie Führera, tak zatem Führer zwiastowany tysiącami gardeł przybywał co parę minut do Opery Leśnej, ale jednak nie przybywał, choć przybywał, mimo że nie przybywał. Po trzydziestu minutach oczekiwania Hermann Merz zdecydował: grać!

Pierwsze, nieco powolne takty uwertury „Tannhäusera” rozbrzmiały w sopockim lesie. Były jak robaki świętojańskie rozbłyskujące w zupełnej ciemności. Przywołały światło potężne i oszołamiające, lecz oczywiście nie od razu. Najpierw Tannhäuser musiał opuścić grotę Wenus, udać się na turniej śpiewaczy do zamku landgrafa, tam zakochać się w Elsie i zostać potępionym
za swoje pogańskie pienia. Następnie wyruszyć do papieża, po odpuszczenie win. Bez rezultatu powracając do ojczyzny, z chórem pielgrzymów i kijem, który puścił świeże listki, był Tannhäuser obrazem nieszczęsnego człowieka-wędrowca, którego opuściło ziemskie szczęście, choć nie nadzieja – przy tym zdaniu pani Greta westchnęła (pamiętam, pomyślałem wtedy, że mówiąc o Tannhäuserze, mówi też trochę o sobie, chociaż wtedy nie wiedziałem o niej jeszcze wielu rzeczy) – i opowiadała dalej: – No więc ten chór pielgrzymów nie wszedł od lewej i prawej kulisy, by złączyć się na środku sceny w jedną potężną grupę, nie, oni spływali ze wzgórza najpierw jakby nieśmiało, pojedynczo, potem większymi grupkami i tak to było obmyślone, że kiedy z mroku, spomiędzy pni buków wyłaniały się ich sylwetki w długich szatach niczym jacyś druidzi i każdy zapalał swoją pochodnię trzymaną w prawej dłoni, jedną od drugiej, te chybotliwe światła spływały w dół, wraz z potężniejącym śpiewem i wreszcie kiedy z ciemnego wzgórza spłynęli już wszyscy, w narastających dźwiękach orkiestry i ludzkich głosów – a było ich ze dwieście – utworzył się ogromny płonący krąg, w którego środku stał sam Tannhäuser – tylko on jeden bez pochodni, no bo przecież wciąż dzierżył w dłoniach swój pielgrzymi kostur, i kiedy chór osiągał swoje apogeum, ten wielki krąg świateł dosłownie w kilka sekund zamienił się w swastykę zbudowaną z pochodni, swastykę, w której samym środku, tam gdzie krzyżują się oba identyczne znaki, stał teraz Tannhäuser, który swój kij wędrowca przytknął do najbliższej pochodni, i teraz także on – z płonącym kijem-żagwią – był członkiem wspólnoty, był jednym z nich, więcej, Tannhäuser był teraz sercem i mózgiem płonącego znaku odnowienia życia na scenie Opery Leśnej w Sopocie. Widzowie powstali z miejsc, po ostatnich dźwiękach chóru i orkiestry ponad dwadzieścia tysięcy ludzi biło brawo, jak po udanej arii we włoskiej operze, okrzyk „Heil” wybrzmiał wielokrotnie, potężniał, rósł, odbijał się od ścian lasu i powracał do widowni i sceny jak zwielokrotnione echo i wtedy właśnie dyrygent Karl Elmendorff wiedziony nieomylną intuicją zrobił coś, czego się nigdy nie stosowało wcześniej w żadnym z przedstawień operowych nie tylko tu, w Sopocie: dał znak orkiestrze, która da capo zaczęła partię chóru pielgrzymów, na scenie zapanowało drobne zamieszanie, gdyż nie wszyscy wykonawcy byli zawodowcami, członkowie Zjednoczonych Chórów Niemieckich Wolnego Miasta Gdańska i okolic szkoleni byli w partiach śpiewu przez cały rok do konkretnej opery, parę tygodni przed premierą także w dziedzinie ruchu scenicznego, ale taka sytuacja była czymś zaskakująco
nowym; kilku z nich wykonało nieśmiały krok, jak gdyby chcieli znów utworzyć płonące koło, swastyka lekko się rozchwiała, ale po paru taktach wszyscy już czuli swoją historyczną rolę. Wielu
widzów płakało. Ja nie płakałam – kończyła wątek pani Greta – ale wstawałam wraz z innymi, nie, nie krzyczałam „Heil!”. To wydawało się zbyt pospolite na przedstawieniu operowym, ale
mogę ci powiedzieć, że jednak coś ściskało mnie za gardło, jednak czułam wraz z innymi jakiś dziwny, przebiegający między ludźmi prąd, coś, czego nigdy wcześniej nie zaznałam.

A Ernest Teodor? Nie powstał z miejsca ani razu. Siedział z kamienną twarzą wpatrzony w scenę, jak gdyby nie chciał uronić najdrobniejszego szczegółu. Jak gdyby z analityczną pasją pragnął odnotować wszystko, nawet krzyk przerażonych, obudzonych ptaków, które przyzwyczajone już w tym miejscu do muzyki, na taki nowy hałas reagowały szybkim przelatywaniem z drzewa na drzewo i nawoływaniami. Führer nie przybył, choć dziennikarz muzyczny Christian Zaraske napisał już następnego dnia w „Danziger Beobachter”, że był na widowni ponad wszelką wątpliwość, był incognito nierozpoznany przez nikogo, bo takie są dyktaty wersalskiego traktatu, którego twórcy oddzielili Gdańsk od ojczyzny. „To właśnie z Nią, Rzeszą, połączył nas tego niezapomnianego wieczoru Führer i Wagner, jakby byli jedną osobą, jednym wielkim duchem niemieckiego narodu”.

4 sierpnia trzydziestego trzeciego roku „Tannhäuser” miał być powtórzony na leśnej scenie. Ale w domu przy Polankach po raz pierwszy od ich ślubu wybuchła sprzeczka.

Fragment pochodzi z powieści Pawła Huellego „Śpiewaj ogrody”, która ukazuje się 13 stycznia w wydawnictwie Znak.